Ważna informacja

Proszę nie kupować e-booka pt. „(Nie)podobni”, gdyż pieniądze ze sprzedaży i tak nie trafią do mnie. 01.06.23 r. złożyłam pisemne odstąpienie od umowy, jednak wydawnictwo Psychoskok nie wycofało e-booka ze wszystkich księgarń; kilka polskich i zagranicznych zostało pominiętych, a od września 2023 roku urwał się kontakt z wydawnictwem – nikt nie odpowiada na żadną z dostępnych form korespondencji.

Dylogia pt. „Znajduch”

Zdjęcie: Bing Image Creator DALL•E 3
Zdjęcie: Bing Image Creator DALL•E 3

Tę książkę dedykuję wszystkim niechcianym i niekochanym dzieciom, bo w sercu, niezależnie od wieku nadal można być zranionym dzieckiem.


Rozdział 1

   Odkąd pamiętam, większość ludzi uważała mnie za szczęśliwego człowieka. Choć przez jakiś czas byłem szkolnym prymusem, nigdy nie potrafiłem nawiązać bliższych relacji z rówieśnikami.
   Moja matka rzadko kiedy narzekała na brak pieniędzy, bo mój ojciec dobrze zarabiał. Gdy rozstała się z nim, jej nowy partner miał jeszcze większe dochody.
   Wiele osób myśli, że jeśli dziecko ma jedzenie, ubrania i zabawki, to niczego więcej nie potrzeba mu do szczęścia. Tak uważali moi rodzice oraz ludzie z najbliższego otoczenia. Jednak dziecko o wiele bardziej pragnie bliskości i uwagi rodziców niż najpiękniejszych zabawek…
   Przez szesnaście lat mojego życia spotykałem złych i dobrych ludzi, chociaż więcej było tych pierwszych. Niemal przez cały czas byłem sam, otoczony ludzkimi cieniami, które tylko przemykały obok mnie. Dopiero niedawno doświadczyłem prawdziwej miłości i przyjaźni.
    Urodziłem się pewnego zimowego dnia w Nowej Rudzie. Kiedy przyszedłem na świat, moja matka miała niespełna dziewiętnaście lat; ojciec był od niej cztery lata starszy. Rodzice opowiadali mi, że wcale nie planowali dziecka – byłem po prostu wpadką. Ich ślub też nie był spowodowany wielką miłością – był to raczej efekt presji społecznej. Ojciec studiował na politechnice, a matka zajmowała się domem, choć robiła, co mogła, by zostawić mnie pod czyjąkolwiek opieką. Najczęściej zajmowała się mną babcia – matka mojego ojca. Dziadek nie żył już od wielu lat, ale babcia przejęła po nim firmę krawiecką i zarabiała dużo pieniędzy. To ona sfinansowała ojcu studia i łożyła na utrzymanie naszego domu. Dziadkowie ze strony matki też trochę pomagali finansowo, ale z nieznanej mi przyczyny matka nie miała z nimi dobrych relacji. Ogólnie rzecz biorąc, moi rodzice nie utrzymywali kontaktu z krewnymi. Pokłócili się o coś i nie mogli dojść do porozumienia.
    Rodzice prowadzili bardzo imprezowe (delikatnie ujmując) życie. Nie stronili od alkoholu – wódka lała się strumieniami. Często chodzili do znajomych albo zapraszali ich do siebie; balowali całymi nocami. Wiem, że tak było, bo mi o tym opowiadali, a później sam się o tym przekonałem. Myślę, że oni po prostu nie dojrzeli do tworzenia rodziny…
    Mieszkaliśmy na parterze w starej kamienicy w centrum miasta. Nasze lokum było dosyć duże i mieliśmy centralne ogrzewanie, o którym w tamtych czasach wiele osób mogło tylko marzyć. Była kuchnia, łazienka, przedpokój oraz niewielki pokoik obok olbrzymiego salonu gościnnego. Babcia kupiła to mieszkanie i spłacała je w ratach. Ojciec obiecywał jej, że kiedy tylko skończy studia, pójdzie do pracy i będzie spłacał kredyt. Dotrzymał jednak tylko pierwszej części obietnicy – mieszkanie babcia musiała spłacać sama.
    Ojciec znalazł pracę w swoim zawodzie. Był bardzo kreatywny, dlatego też w ciągu kilku lat został kierownikiem budowy własnej firmy. Ciągle powtarzał, że już niedługo kupi samochód, ale nigdy nie kupił. Rodzice nie potrafili zaoszczędzić pieniędzy i ciągle im ich brakowało – ochoczo trwonili kasę na imprezy alkoholowe.
    Cierpiałem na lekki niedowład lewej nogi. Mogłem samodzielnie chodzić, ale miałem problemy z poruszaniem się – utykałem, choć niekiedy udało mi się zrobić parę kroków całkiem normalnie. Byłem też krótkowidzem i od najmłodszych lat nosiłem okulary. Pamiętam, że przez pewien czas miałem rehabilitację. Terapeuci mówili, że mam bardzo duże szanse na to, by normalnie chodzić, ale to wymagało wielu zabiegów. Rodzice zaniedbali te zalecenia, twierdząc, że nie przyniosą one rezultatu…
    Miałem prawie sześć lat, kiedy ojciec dostał bardzo korzystną ofertę pracy we Wrocławiu. Był nie tylko dobrym kierownikiem budowy, ale także niezłym biznesmenem. Jego dotychczasowe zarobki były spore, a miały zwiększyć się jeszcze dwukrotnie. Matka początkowo nie chciała się zgodzić, bo nie była pewna, czy poradzi sobie ze mną i domowymi obowiązkami, jednakże wysokość wypłaty ostatecznie ją przekonała. Ojciec obiecał, że będzie często przyjeżdżał i na początku naprawdę tak było.
    Kiedy ojciec wracał do domu, przywoził mi jakieś zabawki. Czasem nawet bawił się ze mną i chodził na spacery do pobliskiego parku.
    Niekiedy robił wieczorem większe zakupy. Kupował cięższe produkty, których matka nie mogła unieść, na przykład kilka kilogramów ziemniaków albo jakieś konserwy. Nigdy nie wchodziłem z nim do sklepu, bo zabraniał mi tego – zawsze czekałem przed wejściem. Także kiedy on rozmawiał z kolegami, musiałem stać spory kawałek od niego. Wtedy nie pojmowałem jeszcze, o co ojcu chodziło. Dopiero parę lat później to zrozumiałem…
    Matka rzadko zabierała mnie ze sobą. Mówiła, że ją spowalniam, a jej zależy na czasie – że niby w sklepach takie długie kolejki, a ona nie ma zamiaru dodatkowo użerać się ze mną.
    Stosowała nietypowe metody wychowawcze… Lubiła długo spać, co przy tak małym dziecku było, oczywiście, niemożliwe… Wcześnie wstawałem i trudno mi było usiedzieć w jednym miejscu. Bardzo często zdarzało się, że budziłem matkę.
    – Wiesz, jak miałam dobrze, gdy cię nie było? Mogłam spać tak długo, jak tylko chciałam – mówiła do mnie, ale wtedy nie rozumiałem, co miała na myśli.
    Pod nieobecność ojca to ona mną się opiekowała, ale polegało to na tym, że musiałem siedzieć w małym pokoju. Nie wolno mi było wejść do kuchni. Matka uważała, że jej przeszkadzam.
    Ona nie umiała nawet obrać ziemniaków – babcia przynosiła nam w słoikach obiady, które sama gotowała. Czasem matka kupowała jakieś gotowe dania w puszkach czy słoikach, ale moja babcia uważała, że są one niezdrowe i dlatego przynosiła własną żywność.
    Bawiłem się zabawkami sam albo układałem coś z klocków. Matka często wychodziła z domu po zakupy albo do znajomych i zawsze bardzo długo jej nie było. Zamykała kuchnię na klucz, tak samo jak i salon. Miałem dostęp tylko do łazienki. Robiła mi niekiedy kanapki oraz herbatę do termosu, gdy miała zamiar wyjść na dłużej. Byłem niejadkiem, więc to mi w zupełności wystarczało. Okropnie się nudziłem, a jedyny telewizor był w salonie. Tęskniłem za matką, mimo że i tak miałem z nią niewielki kontakt. Czasem nawet się poryczałem.
    Kiedy matka wracała po kilkugodzinnej nieobecności, starała się jak najszybciej przygotować, a raczej podgrzać obiad. Często coś przypaliła albo przesoliła. Niekiedy nie miałem ochoty na obiad, także ze względu na to, że wcześniej objadłem się kanapkami. Matka zmuszała mnie do jedzenia. Najpierw mówiła dosyć łagodnym tonem, a potem wrzeszczała na mnie, używając wulgaryzmów. Bardzo się bałem i zazwyczaj beczałem, co jeszcze bardziej ją wkurzało. Gdy krzyki nie skutkowały, matka stosowała bicie. Najczęściej biła mnie pięściami po całym ciele, omijając jedynie twarz i głowę. Kiedy była naprawdę wściekła, szczypała mnie, co było cholernie bolesne. Musiałem jeść na siłę, co powodowało, że bolał mnie brzuch i było mi niedobrze. Czasem nawet wymiotowałem…
    Matka była bardzo znerwicowana; z byle powodu wpadała we wściekłość. Teraz, gdy na to patrzę, myślę, że byłem dla niej ciężarem, a ona nie dojrzała do macierzyństwa i nie czuła potrzeby bycia matką…
    Ojciec coraz częściej przyjeżdżał pijany, bo to czy owo spartaczyli jego pracownicy albo nie udał się przetarg. Pod wpływem alkoholu nie był już tym człowiekiem, który bawił się ze mną klockami – był nieobliczalny. Nie mogłem nawet zbliżyć się do niego, bo odpychał mnie i wyzywał. Gdy byłem bardziej natarczywy, ojciec mnie bił. Zrozumiałem, że muszę trzymać się od niego z daleka.
    Matka zawsze robiła ojcu awantury o to, że się upił.
    – Tylko ja w tym domu zarabiam pieniądze! Tyram jak wół, żeby utrzymać ciebie i dzieciaka, a tobie jeszcze jest źle, darmozjadzie? Nawet z Szymkiem nie umiesz sobie poradzić, ty nierobie! Do tego jeszcze nie potrafisz obiadu ugotować! Po co w ogóle ożeniłem się z taką głupią babą! – krzyczał ojciec, dołączając do tego stek wulgaryzmów, a matka także nie pozostawała mu dłużna.
    Najbardziej bałem się nocnych awantur… Ojciec barykadował się w salonie, a matka dobijała się do drzwi, przeklinając siarczyście. Wtedy zazwyczaj wyskakiwał z pokoju i ją bił, a matka wrzeszczała tak okropnie, że nie raz, nie dwa zsikałem się ze strachu… Nie wiem, czy naprawdę tak bolały ją ciosy ojca, czy chciała zwrócić uwagę sąsiadów…
    Potem płakała, siedząc w kuchni, a ja siedziałem w małym pokoju i nie mogłem spać… Drzwi do kuchni były uchylone, więc wślizgiwałem się do matki. Czasem nawet mnie nie zauważyła, kiedy stałem w drzwiach. Kiedy jednak mnie dostrzegła, wyzywała mnie, żebym poszedł spać. Byłem tak przestraszony, że nie wiedziałem, co robić, a wtedy matka chwytała mnie za ramię i siłą wlokła do pokoju. Kiedy płakałem, dostawałem lanie, co skutkowało tym, że beczałem jeszcze bardziej… Później udawałem, że śpię, i nie wstawałem z łóżka. Słyszałem wrzaski, trzaskanie drzwiami i przekleństwa. Zacząłem mieć poważne problemy ze snem – kiepsko sypiałem, a jeśli już udało mi się zasnąć, miałem koszmary i czasem moczyłem się w nocy.
    Ojciec po kłótni z matką odreagowywał złość na mnie. Nie chciał bawić się ze mną ani wyjść na spacer. Powtarzał, że już nigdy więcej nie przyjedzie z Wrocławia.
    Zdarzało się, że ojciec wracał w dobrym humorze. Wtedy szedł z matką do znajomych albo zapraszał ich do siebie i wszyscy chlali do nieprzytomności. Dobrze, że wtedy przychodziła babcia, bo nie miałbym nawet co jeść. Babcia mieszkała na obrzeżach Nowej Rudy i często zabierała mnie do siebie. Miała dwa koty, z którymi uwielbiałem się bawić.
    Spędzałem z babcią dużo czasu. Ona nigdy na mnie nie krzyknęła, nigdy mnie nie uderzyła. Czytała mi książki, a potem malowaliśmy kredkami historie książkowych bohaterów. Niestety, babcia nie zawsze mogła zaopiekować się mną, bo musiała przecież doglądać firmy.
    Wychodziłem wtedy sam na podwórko przed moim domem. Gdy rodzice wracali pijani po imprezie albo gdy odprawiali gości, często zapominali zamknąć drzwi od mieszkania. Przychodzili zwykle późno w nocy albo nad samym rankiem i spali niemal przez cały następny dzień.
    Imprezowali głównie w soboty, ale także w niedziele. Wymykałem się wtedy z domu.
   Schody były strome i wąskie, choć było ich zaledwie kilka. Poręcz kołysała się przy dotyku. Siadałem więc na schodach i „schodziłem” z nich na tyłku. Trochę to trwało i brudziłem przy tym spodnie. Jednak na dworze znalazłem swój mały raj. Podwórko było porośnięte krzewami i małymi drzewkami. Od ulicy odgradzał je wysoki płot, a furtka była zamknięta na klucz. Od dawna niekoszona trawa stanowiła dodatkową atrakcję. Chętnie łaziłem po krzakach i pewnego dnia zauważyłem pomiędzy nimi spróchniałą ławkę. Siadałem tam i układałem różne budowle z kamyków i gałęzi. Już wtedy miałem bujną wyobraźnię i wymyślałem sobie różne historie…

       Rozdział 2   

   Nadszedł dzień, w którym poszedłem do zerówki. Zaprowadził mnie ojciec, bo matka miała w tym dniu umówioną wizytę u lekarza.
    Właściwie to w ogóle nie wiedziałem, co to jest szkoła. Rodzice powiedzieli mi tylko, że muszę tam chodzić i uczyć się wraz z innymi dziećmi. Wcześniej nie miałem kontaktu z rówieśnikami. Kiedy spacerowałem z ojcem, miałem trzymać się blisko niego i tylko z daleka obserwowałem bawiące się dzieci. Ze względu na słaby wzrok widziałem jednak niewiele. Po przyjściu do zerówki byłem w szoku. Nie wiedziałem, że w jednym pomieszczeniu może być aż tyle dzieci.
    Wszystkie maluchy przyszły z matkami, tylko mnie przyprowadził ojciec… Był wkurzony, bo musiał urwać się z pracy. Musieliśmy wyjść z domu dużo prędzej, bo nie mogłem zbyt prędko chodzić. Na szczęście budynek, w którym mieściła się zerówka, był niedaleko mojego domu. Trzeba było jednak wejść po schodach, bo placówka była na pierwszym piętrze. Szedłem jak tylko potrafiłem najszybciej, trzymając się poręczy obiema rękami.
    Do szkoły można było wejść z dwóch stron – od ulicy i od strony parku. Właśnie ta druga opcja była dla mnie najlepsza, bo prawie nikt tamtędy nie chodził i nie musiałem nikogo wymijać ani się przepychać.
    Kilka miesięcy przed pójściem do szkoły rodzice nauczyli mnie odpowiadać na podstawowe pytania o sobie. Poza tym większej wiedzy nie posiadałem. Znałem natomiast biegle przeróżne gatunki zwierząt, a była to zasługa mojej babci. Do zerówki zostałem przyjęty bez problemu. Byłem bardzo nieśmiały, ale kobieta, która mnie odpytywała, była miła, więc z łatwością przebrnąłem przez testy.
    Mój pierwszy dzień w szkole zaczął się fatalnie. Tym razem zaprowadziła mnie matka i opowiedziała wychowawczyni o moich problemach zdrowotnych.
    – Szymek nie może biegać ani skakać, bo ma niewładną nogę i słaby wzrok – mówiła matka.
    Wychowawczyni skrupulatnie przestrzegała zaleceń matki. Zupełnie nie znałem zabaw i gier lubianych przez dzieci. Początkowo zapraszały mnie do wspólnej zabawy, ale wychowawczyni odmawiała im w moim imieniu. Miałem najładniejszy plecak i piórnik, moje autka i żołnierzyki też były ładne. Dzieciom spodobały się do tego stopnia, że zaczęły mi zabierać zabawki. Nie miałem odwagi, żeby się im sprzeciwić. Wychowawczyni nie reagowała, a ja nic nie mówiłem. Byłem płaczkiem i nie umiałem walczyć o swoje. Dzieci popychały mnie i nie oddawały mi moich zabawek.
    Matka odprowadzała mnie do szkoły. Po powrocie do domu zawsze sprawdzała zawartość mojego plecaka, przeglądała zeszyty. Chociaż miałem dużo zabawek, zauważyła, że brakuje któregoś autka. Zapytała, gdzie je mam. Powiedziałem, że dzieci mi zabrały i nie chcą oddać. Matka wpadła w gniew i sprała mnie za to. Zażądała, żebym odzyskał zabawki następnego dnia. Byłem przerażony, ale musiałem coś zrobić.
    Po przyjściu do zerówki długo walczyłem ze sobą, zanim odważyłem się podejść do rówieśników. W końcu poprosiłem grzecznie, by od dali mi zabawki. Dzieciaki nie chciały tego zrobić, a pewien chłopak zaczął machać mi przed nosem autkiem i powiedział, że jak chcę je odzyskać, to muszę je sobie wziąć. Próbowałem więc odebrać mu samochodzik.
    Zaczęliśmy się szarpać. Ogarnęła mnie złość. Z całej siły pociągnąłem chłopaka za rękę i wyrwałem mu auto, a wówczas mój rówieśnik przewrócił się na krzesło i zaczął płakać. Dopiero wtedy zareagowała wychowawczyni. Od razu zostałem napiętnowany jako łobuz. Kobieta nie chciała słuchać moich wyjaśnień, zwłaszcza że dzieci opowiedziały się po stronie tamtego chłopaka.
    Matka dowiedziała się o wszystkim już na drugi dzień. Słyszałem, jak wychowawczyni mówiła jej, że to karygodne, aby chłopak mający słaby wzrok i chorą nogę (chodziło o mnie) wszczynał bójki. Musiałem przeprosić przy wszystkich tamtego ucznia. Czułem się tym bardzo upokorzony…
    W domu znów dostałem lanie od matki. Kiedy tylko ojciec przyjechał, matka zdała mu relację ze zdarzenia. Miałem pecha, bo ojciec akurat był wypity. Od razu sprał mnie, twierdząc, że postępuje słusznie. Rodzice tak właśnie rozwiązywali moje szkolne problemy – jak coś działo się nie tak, dostawałem lanie. Nikt nigdy niczego mi nie tłumaczył.
    Po tym incydencie nie mogłem nosić zabawek do szkoły. Siedziałem sam w kącie i obserwowałem dzieci. Czasami brałem udział we wspólnych grach, ale zawsze przegrywałem, głównie dlatego, że nie rozumiałem, o co w nich chodzi. Miałem też małą wiedzę o otaczającym świecie. Najlepiej znałem się na zwierzętach. W ogóle nie potrafiłem czytać ani pisać, bo rodzice nigdy mnie tego nie nauczyli. Uważali, że to jest obowiązkiem szkoły. Inne dzieci coś niecoś umiały za sprawą swoich rodziców czy starszego rodzeństwa. Kiepsko też rysowałem, ale najgorzej było z wycinankami. W ogóle nie umiałem posługiwać się nożyczkami, bo matka zabraniała mi brać do ręki ostrych przedmiotów. Dzieci śmiały się ze mnie, a wychowawczyni kręciła tylko głową. Radziłem sobie tak średnio, ale bez problemu ukończyłem zerówkę.
    Ciągle miałem problemy z pisaniem – moje litery były koślawe i brzydkie.
    Podczas wakacji rodzice dostali zaproszenie na ślub. Kuzynka matki wychodziła za mąż. Babcia nie mogła się mną zająć, bo wybrała się w służbową podróż; słyszałem, że chciała zakupić jakieś nowe maszyny krawieckie i poszukiwała najkorzystniejszej oferty. Rodzice nie mieli nikogo, kto mógłby zaopiekować się mną w czasie ich nieobecności, a nie chcieli zabrać mnie ze sobą. W końcu postanowili, że zostawią mnie samego w domu. Matka zrobiła mi stos kanapek, kupiła sporo opakowań serków homogenizowanych i jogurtów, a także kilka litrowych butelek soku i wody mineralnej. Ojciec wymontował butlę gazową i gdzieś ją wyniósł, a matka pochowała ostre przedmioty.
    Zostałem sam w domu. Początkowo było to nawet fajne. Mogłem oglądać telewizję tak długo, jak tylko chciałem. Nikt mnie nie kontrolował. Przerzucając kanały telewizyjne, trafiałem na programy czy też filmy, których dzieci ewidentnie nie powinny oglądać. Kanapki były w lodówce, ale szybko straciły świeżość. Miałem dosyć tego jedzenia – bokiem mi już wychodziło. Co gorsza, zacząłem się nudzić. Na domiar złego na dworze rozpętała się burza. Wiatr huczał, padał deszcz, grzmiało i błyskało. Bardzo się bałem, a moja wyobraźnia podsuwała mi różne złe obrazy. Naprawdę chciałem, żeby rodzice już wrócili.
    Szwendałem się bez celu po mieszkaniu. Gdyby pogoda była ładna, wyszedłbym przynajmniej na podwórko, choć miałem zakaz wychodzenia. Płakałem z bezsilnego gniewu. Nie mogłem zasnąć w nocy. Znów się zmoczyłem.
    Rodzice przyjechali po trzech dniach. Byli nieźle wypici. Kiedy tylko otworzyli drzwi, czym prędzej wyszedłem im na spotkanie.
    – Znów zlałeś się w gacie! – krzyknęła matka ze złością.
    – Zejdź nam z drogi, mały śmierdzielu – skwitował ojciec.
    Oboje poszli do salonu, bez słowa rzucili się na kanapę i zasnęli niemal natychmiast…


       Rozdział 3

   Kiedy ojciec dostawał urlop, wykorzystywał go na imprezowanie z matką. Rodzice chodzili do znajomych lub – co gorsza – zapraszali ich do nas. Goście siedzieli w salonie, a mnie nigdy nie wolno było tam wchodzić, żebym nie nabałaganił. Tymczasem znajomi rodziców robili, co chcieli. Rzucali na podłogę opakowania po żywności, a nawet puszki po piwie. Zwykle siedzieli u nas całą noc i rodzice nie myśleli ich wypraszać. Goście hałasowali, trzaskali drzwiami, słyszałem wulgaryzmy i pobrzękiwanie kieliszków oraz szklanek. Nie mogłem zasnąć, mimo że drzwi do mojego pokoju były przymknięte. Zdarzało się, że po libacjach nie szedłem do szkoły, bo matka była zbyt pijana, żeby mnie zaprowadzić.
    Rozpocząłem naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Szkoła mieściła się w tym samym budynku co zerówka. Można było wchodzić od strony parku, ale pojawiły się pewne problemy. Sala lekcyjna znajdowała się na drugim piętrze. Schodów było znacznie więcej i trzeba było wchodzić razem ze wszystkimi uczniami oraz ich rodzicami. Zaprowadzała mnie matka. Była zła, że musi tak wcześnie wstawać. Popędzała mnie, bym szybciej szedł po schodach.
    – Ruszaj się, mały gnojku, bo wszyscy na nas patrzą. Pośmiewisko z siebie robisz i wstyd mi przynosisz – szeptała mi złowrogo do ucha. Robiłem, co mogłem, ale nie nadążałem.
    Na miejscu spotkałem zupełnie inne dzieci oraz nową wychowawczynię. Matka od razu powiedziała jej o wszelkich możliwych zakazach i wyszło na to, że praktycznie niczego nie wolno mi robić. Zaraz po dzwonku wychowawczyni wywołała mnie na środek klasy.
    – To jest Szymek. Nosi okularki, bo słabo widzi, i nie może robić tego co wy. Ma chorą nóżkę i nie wolno mu biegać, skakać i brać do ręki ostrych przedmiotów – oznajmiła nauczycielka.
    Dzieci patrzyły na mnie jakoś dziwnie, szeptały między sobą i wskazywały mnie palcami. Nauczycielka stosowała się do zaleceń. A tak na prawdę ortopeda czy okulista nic takiego nie mówili. Przestrzegali tylko, żebym bardziej na siebie uważał.
    Z dziećmi nie potrafiłem znaleźć wspólnego języka. Wychowawczyni izolowała mnie od nich podczas zabaw na boisku szkolnym. Byłem zwolniony z zajęć wychowania fizycznego. Patrzyłem, jak rówieśnicy grają w piłkę czy biegają i nudziłem się okropnie. Oddalałem się nieco i układałem budowle z kamieni i patyków. Mogłem, na szczęście, siedzieć na ławce.
    Któregoś dnia dwóch chłopaków odłączyło się od reszty i podeszło do mnie. Zapytali, co robię, więc powiedziałem, że buduję zamki i fortece. Wtedy oni zaczęli się śmiać i rozburzyli moje budowle… Omal się nie rozpłakałem, ale udało mi się powstrzymać. Wtedy podeszła nauczycielka i pochwaliła chłopców, że tak ładnie się ze mną bawią… Nie miałem odwagi, by opowiedzieć o prawdziwym przebiegu wydarzeń.
    Mimo wszystko uczyłem się dobrze. Moją słabą stroną była matematyka oraz pisanie. Miałem brzydkie pismo, a litery, które kreśliłem, były koślawe. Zadania domowe odrabiałem sam. Rówieśnicy umieli znacznie więcej ode mnie, bo byli przygotowywani przez swoich krewnych. Moi rodzice uważali, że nie trzeba mi niczego wyjaśniać, bo od tego jest szkoła.
    Jedyną wiedzę pozaszkolną zdobywałem dzięki babci. Jednak zaczęła ona podupadać na zdrowiu – często leżała w szpitalu albo wyjeżdżała do sanatorium. Z tego powodu widywałem się z nią znacznie rzadziej, ale mimo wszystko babcia utrzymywała ze mną kontakt telefoniczny i nawet przysyłała mi paczki na urodziny czy święta. Nie wiedziała o moich problemach, bo byłem zbyt zamknięty w sobie.
    Ojciec rzadziej przyjeżdżał do domu. Gdy rozmawiałem z nim przez telefon, mówił, że ma dużo pracy z projektami i przetargami. Kiedy zjawiał się w domu, był jakiś dziwny, jakby nieobecny. Rzadziej bawił się ze mną samochodzikami i rzadziej chodziliśmy na spacery. Właściwie to nie przypominam sobie, żebym wyszedł kiedyś z obojgiem rodziców. Matka mówiła, że on ma kochankę, ale musi mu to jeszcze udowodnić. Nie rozumiałem, co to znaczyło. W każdym razie działo się coraz gorzej. Nocne awantury wybuchały niemal bez przerwy. Krzyki, trzaskanie drzwiami, huk rzucanych przedmiotów i wyzwiska – tylko to wciąż słyszałem. Często dochodziło do rękoczynów. Ojciec bił matkę, a ona mnie.
    W szkole ciągle byłem sam. Dzieciaki ignorowały mnie zupełnie. Zabierały mi kredki i przybory szkolne albo grzebały w moim plecaku. Prosiłem, by przestały, ale one dalej robiły swoje. W końcu powiedziałem o tym rodzicom. Matka poszła porozmawiać z wychowawczynią, a ta stwierdziła, że nie mam kolegów i nie potrafię nawiązać kontaktu z dziećmi. Zupełnie tak, jakby to była moja wina. Po powrocie do domu matka wyzywała mnie i szczypała.
    – Gdybym wiedziała, że urodzę takiego bachora, to usunęłabym ciążę! Tylko same kłopoty z tobą, kaleko! – krzyczała.
    Najbardziej raniło mnie, gdy nazywała mnie kaleką. Wtedy jeszcze tego nie pojmowałem, ale gdy byłem starszy, zrozumiałem.
    Czułem się strasznie. Nigdzie nie byłem bezpieczny – ani w domu, ani w szkole. Od tej chwili nie mówiłem już rodzicom o szkolnych problemach. Ojciec – co prawda – interweniował parę razy. Rozmawiał z nauczycielką i rodzicami tych dzieci, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Wychowawczyni powiedziała tylko dzieciom, że nie wolno mi dokuczać, i nic więcej. To jak zakazany owoc zachęcało rówieśników do dalszego działania.
    Nauczycielka zapisała mnie na dodatkowe zajęcia pozalekcyjne. Byłem tam z grupką innych dzieci. Rozwiązywaliśmy zadania matematyczne i pisaliśmy. Matka mówiła, że to wstyd, że uczęszczam na takie lekcje. Nazywała mnie tłukiem i osłem. Jednak zajęcia mi pomogły, bo zacząłem ładniej pisać i lepiej liczyć. Moje oceny na świadectwie były całkiem niezłe. Wychowawczyni mówiła rodzicom, by podczas wakacji zachęcali mnie do pisania i liczenia, ale oni po prostu to zignorowali.


       Rozdział 4

   Podczas wakacji zapomniałem już tego, czego nauczyłem się w pierwszej klasie. Do szkoły chodziłem sam. Musiałem wstawać dużo wcześniej, aby zdążyć. Matka robiła mi śniadanie już poprzedniego dnia, dzięki czemu nie musiała wstawać ze mną. Kanapki popijałem zimną herbatą albo kompotem, bo nie wolno mi było używać kuchenki gazowej.
    Pewnego dnia po lekcjach matka przyszła do szkoły, żeby załatwić jakąś sprawę. Była w wyjątkowo złym humorze i bardzo jej się spieszyło. Schody od strony parku były świeżo umyte. Można było przejść innymi schodami, od strony ulicy. Zrobiłem zaledwie dwa kroki i przewróciłem się na tyłek. Nic mi się nie stało, bo złapałem się poręczy.
    – Wstawaj natychmiast, głupi bachorze! Musisz zawsze robić z siebie większą kalekę, niż jesteś? – wrzasnęła matka.
    Po raz pierwszy zachowała się w ten sposób publicznie. Podniosłem się i spojrzałem za siebie. Stali za mną rówieśnicy z mojej klasy… Matka bez słowa szarpnęła mnie za ramię i wyszliśmy… To było jedno z najgorszych wydarzeń szkolnych…
    Następnego dnia dzieci śmiały się ze mnie i – co gorsza – nazywały kaleką. Dopadł mnie okropny stres. Nie mogłem spać, niewiele też jadłem. Nie byłem w stanie zjadać kanapek, które matka dawała mi do szkoły. Przynosiłem je do domu, a ona biła mnie za to.
    – Masz żreć kanapki, bo ludzie pomyślą, że to ja ci ich nie daję! – zawołała ze złością. Wydawało mi się, że nie mam innego wyjścia, więc wyrzucałem kanapki do kosza na śmieci.
    Po tym zdarzeniu z upadkiem na schodach dzieci stały się jeszcze bardziej złośliwe wobec mnie. Często wspominały tamten dzień i pytały, kiedy znów się przewrócę… Jednak to był dopiero początek problemów.
    W związku z dużą liczbą uczniów zajęcia odbywały się w różnych salach. Trzeba było przemieszczać się nawet na trzecie piętro. Dla innych dzieci była to frajda – podczas przerwy biegały jak szalone po schodach w górę i w dół, urządzając sobie wyścigi. Dla mnie wchodzenie po schodach było wyzwaniem. Kiedy już wszedłem, stałem blisko drzwi sali lekcyjnej i dyszałem ze zmęczenia. Dzieci naśmiewały się ze mnie.
    – Ale z ciebie oferma! Ślimaki są szybsze od ciebie – mówiły do mnie ze śmiechem.
    – Uważaj, żebyś znów się nie przewrócił, ty kaleko – drwili uczniowie, także ci z innych klas.
    Dzieciaki zrzucały na dół mój plecak i chciały, bym przynosił go z powrotem. Chcąc nie chcąc, schodziłem. Zanim wszedłem na górę, było już po dzwonku.
    Siedziałem zawsze sam w pierwszej ławce. Nie mogłem się skupić i niekiedy źle rozwiązywałem zadania, które teoretycznie dobrze umiałem. Mimo wszystko uczyłem się nieźle. Nauka była jedyną moją rozrywką, jeśli tak to można ująć.
    Pewnego dnia do mojej klasy dołączył nowy uczeń – Rom o imieniu Raszaj. Nie wiem dlaczego, ale od razu usiadł obok mnie, chociaż wokół było sporo wolnych miejsc. Wychowawczyni powiedziała, że rodzina Raszaja niedawno wprowadziła się do Nowej Rudy i otrzymała tymczasowe mieszkanie. Raszaj mówił po polsku, ale z silnym romskim akcentem. Nieraz trudno było go zrozumieć i czasem przekręcał niektóre wyrazy. Pomimo tego był moim najlepszym i jedynym przyjacielem, i też był zwolniony z wuefu. Być może powiedział mi, dlaczego, ale pewnie go nie zrozumiałem. Razem wznosiliśmy budowle z kamyków, a jemu bardzo podobały się moje konstrukcje. On też padł ofiarą drwin rówieśników. Powodem było to, że był Romem. Dzieciaki nazywały go brudasem albo żebrakiem, jednak on nie pozwalał na takie docinki.
    Kiedy pewnego razu dzieciaki znów zrzuciły mój plecak ze schodów, Raszaj mi go przyniósł, a wtedy uczniowie zaczęli nabijać się z nas obu, jednak mój romski przyjaciel nie namyślał się zbyt długo i „poczęstował” napastników paroma ciosami i kopniakami. Od tej chwili zawsze mnie bronił. Chodziliśmy wszędzie we dwóch i on nigdy mnie nie poganiał, tylko szedł powoli równocześnie ze mną.
    Powiedziałem rodzicom, że mam takiego wspaniałego przyjaciela, jednak oboje byli bardzo niezadowoleni. Choć w ogóle go nie znali, od razu określili go takimi słowami, jak dzieciaki w szkole… Ja miałem w nosie ich opinię, bo wiedziałem, że Raszaj jest super. To dzięki niemu moja sytuacja w szkole się polepszyła. Pomagałem mu trochę w pisaniu i czytaniu, dzięki czemu sam więcej umiałem. Na koniec drugiej klasy otrzymałem nawet świadectwo z wyróżnieniem. Żałowałem, że nie będę mógł spotykać się z Raszajem podczas wakacji.
    Pod koniec roku szkolnego ojciec obiecał mi, że na dwa tygodnie zabierze mnie do siebie, do Wrocławia. Wynajmował ładne mieszkanie, a przynajmniej tak twierdził. Nie dotrzymał obietnicy… Coraz rzadziej przyjeżdżał do domu i nie odbierał telefonu.
    Wkrótce okazało się, że przypuszczenia matki były słuszne – ojciec ją zdradził. W połowie wakacji przyjechał, by o tym powiedzieć. Rozpętała się straszna awantura. Z tego wszystkiego zrozumiałem tylko tyle, że ojciec kocha inną kobietę, z którą będzie mieszkał we Wrocławiu. Zacząłem beczeć, a on nazwał mnie mazgajem i powiedział, że w takiej sytuacji jest wiele rodzin. Potem wyszedł bez słowa, wczesnym rankiem. Zaraz po nim wyszła matka. Nie wiem, może chciała go zatrzymać… Zostałem zupełnie sam na wiele godzin. Tym razem matka nie zamknęła kuchni na klucz, więc mogłem zrobić sobie parę kanapek, które popiłem oranżadą. Matka wróciła późnym wieczorem, kompletnie pijana.
    Ojciec już do nas nie wrócił. Początkowo odwiedzał mnie raz na parę tygodni, a potem już wcale… Nie odbierał telefonu, jednak przysyłał matce pieniądze, dość spore sumy. Rodzice nie wzięli rozwodu; formalnie nadal byli małżeństwem. Matka była zadowolona z tych pieniędzy, bo mogła za to opłacać rachunki i kupować różne rzeczy, a i tak jeszcze kasy jej zostawało.
    Któregoś dnia matka powiedziała, że ojciec przyjedzie do Nowej Rudy, żeby załatwić jakieś sprawy w Urzędzie Miasta. Nie widziałem go już od wielu tygodni. Pamiętam, że był to marzec, byłem uczniem trzeciej klasy. Wiedziałem, że ojciec będzie w mieście po południu, znałem nawet przybliżoną godzinę jego przyjazdu. Zaraz po lekcjach poszedłem na dworzec autobusowy. Byłem sporo przed czasem. Zawsze wolałem być prędzej, by nie spóźnić się z powodu niewładnej nogi.
    Utykając, krążyłem niecierpliwie po przystanku. Miałem słaby wzrok, ale dostrzegłem z oddali zbliżający się autobus. Pojazd się zatrzymał. Najpierw wysiadły dwie starsze panie, potem młody chłopak z dziewczyną, wreszcie ujrzałem mojego ojca. Był w towarzystwie jakiejś kobiety i dosyć tęgawego mężczyzny.
    – Tato, tato! – zawołałem i jak tylko dało się najszybciej, podążałem w jego stronę.
    Ojciec skamieniał. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia, który niemal natychmiast przerodził się w niechęć. Nie zwracałem na to uwagi i wreszcie znalazłem się przy nim.
    – Co ty wygadujesz, dziecko? Nie jestem twoim ojcem! – powiedział ojciec ostrym, wzburzonym tonem, po czym zwrócił się do swoich towarzyszy:
    – To upośledzony syn moich dawnych sąsiadów. On ma coś z głową, bo w każdym facecie widzi swojego ojca, a mnie dobrze zna, bo często przychodziłem do jego rodziców.
    Totalnie mnie zamurowało. Kobieta popatrzyła na mnie ze współczuciem, a tęgawy facet zaczął się okropnie śmiać, jakby usłyszał najlepszy dowcip na świecie… Ojciec przynaglił towarzyszy i cała trójka ruszyła przed siebie. Tamta kobieta, być może kochanka ojca, obejrzała się za siebie…
    To był dla mnie największy cios – wyparł się mnie mój własny ojciec… Wtedy jeszcze tego nie pojmowałem dokładnie. Wiedziałem jedynie, że ojciec mnie nie kocha. On, wzięty biznesmen, po prostu się mnie wstydził. Nie byłem dla niego wymarzonym synem, któremu przekazałby firmę. Beczałem całą drogę powrotną do domu. Opowiedziałem o tym matce, ale mi nie uwierzyła…
    Jedno nieszczęście pociągnęło za sobą drugie. Niebawem po tym zdarzeniu z ojcem Raszaj powiedział mi, że jego rodzina przeprowadza się na stałe do Kłodzka… Dałem mu na pamiątkę najładniejsze autka i żołnierzyki, jakie miałem. On podarował mi piękną niebieską koszulę. Mówił, że to jego matka uszyła ją specjalnie dla mnie. Od razu założyłem ją na siebie – pasowała jak ulał. Tym razem nie mogłem powstrzymać się od płaczu, bo wiedziałem, że już więcej nie zobaczę mojego przyjaciela.
    Przed wejściem do domu ukryłem koszulę pod swetrem, bo bałem się reakcji matki – ona przecież nie lubiła Romów. Tym sposobem szczęśliwie przemyciłem koszulę do mieszkania. Schowałem ją pod materacem i matka niczego nie zauważyła.
    Przez wiele dni tęskniłem za Raszajem. Straciłem jedynego przyjaciela i obrońcę. Myślałem czasem o ojcu i było mi bardzo smutno, że mnie porzucił. Jeszcze gorsza była świadomość, że wcale mnie nie kocha…

       Rozdział 5

   Matka udawała przed znajomymi, że nic się nie stało. Słyszałem, jak zapewniała gości, że w jej małżeństwie wszystko jest w porządku, tyle tylko, że ojciec rzadko przyjeżdża, bo ma dużo pracy. Tak naprawdę to w ogóle nie przyjeżdżał ani nie utrzymywał w żaden sposób kontaktu.
    Kończyłem trzecią klasę, gdy nagle ojciec przestał przysyłać matce pieniądze. Ponieważ miała jego adres, wybrała się do Wrocławia. Ja poszedłem do szkoły, a ona na przystanek. Zostawiła mi kanapki i herbatę w termosie.
    Gdy wróciłem do domu, matki nadal nie było, choć minęła już wyznaczona godzina powrotu. Matka zamknęła na klucz kuchnię – pewnie po to, bym nie miał dostępu do kuchenki gazowej. Na szczęście salon był otwarty i mogłem oglądać telewizję. Zerkałem co chwila na zegarek i się denerwowałem. Mijały godziny, a jej wciąż nie było. Skończyła się herbata – zresztą była ledwie ciepła – i zostały tylko dwie kanapki. Nie dostawałem kieszonkowego, a w domu nie było ani grosza, bo matka wzięła wszystkie pieniądze ze sobą.
    Zmierzch już zapadł, a matka nie wracała. Przyszło mi do głowy, że porzuciła mnie, tak jak to zrobił ojciec. Miałem bujną wyobraźnię, ale tym razem wolałbym jej nie mieć, bo przychodziły mi do głowy różne straszne wizje…
    Zacząłem płakać z gniewu i bezsilności. W końcu zasnąłem. Po północy zbudziło mnie przekręcanie klucza w drzwiach. Zerwałem się z łóżka. W progu mieszkania ujrzałem matkę, tak pijaną, że ledwie stała na nogach. Chyba ktoś ją przywiózł, albo przyjechała taksówką, bo sama nie byłaby w stanie dojechać. Nawet nie spojrzała na mnie, tylko od razu rzuciła się na łóżko, w butach i ubraniu. Od razu zasnęła.
    Następnego dnia nie poszedłem do szkoły. Zjadłem dwie kanapki z poprzedniego dnia i napiłem się wody z kranu. Matka wciąż była nieprzytomna. Przetrząsnąłem jej kieszenie i torebkę. Znalazłem jakieś dziwne dokumenty i pusty portfel. Wygrzebałem klucze i otworzyłem kuchnię, ale w lodówce nie było niczego prócz margaryny, oleju i niezbyt świeżej kiełbasy. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Początkowo nie wiedziałem, co robić, ale usłyszałem znajomy głos wołający matkę po imieniu. Natychmiast otworzyłem. To była moja babcia. Całe szczęście, że przyszła, bo byłem już naprawdę głodny. Babcia przyniosła wielką torbę jedzenia i powiedziała, że ugotuje obiad. Po raz pierwszy mogłem być w kuchni i obserwować przygotowania do obiadu. Babcia wyjaśniła mi, co się stało. Okazało się, że ojciec już od dawna nie mieszka we Wrocławiu. Nikt nie wie, gdzie obecnie przebywa, a co gorsza, sprzedał swoją firmę. Możliwe, że wyjechał za granicę. Sprawa została już zgłoszona, ale wszystko będzie nieco skomplikowane, bo rodzice nie mają rozwodu. Z tego wszystkiego zrozumiałem, że ojciec jest jeszcze gorszy, niż przypuszczałem, bo zostawił nas bez jakichkolwiek środków finansowych. Babcia powiedziała, że będzie nam pomagać, choć sporo pieniędzy wydawała na lekarstwa.
    Matka wytrzeźwiała dopiero wieczorem. Okazało się, że ma schowane kilka tysięcy, o których nie wiedział ojciec. Przez tyle lat odłożyła te pieniądze, bo gdy robiła zakupy, ojciec nigdy nie żądał rachunków. Na jakiś czas pieniądze były więc zapewnione, lecz nie była to przecież jakaś ogromna suma, dlatego też rozpoczął się okres biedy, w którym jedynym plusem było to, że matka ograniczyła zarówno picie alkoholu, jak i zapraszanie znajomych.
    Mogłem tylko pomarzyć o jakichś słodyczach czy nowym ubraniu, a o zabawkach nie było nawet mowy. Kupowała zupki w torebkach albo ryż – i niemal bez przerwy tylko to gotowała. Dla odmiany był chleb z margaryną lub najtańszym pasztetem. W ogóle mi to nie smakowało, ale musiałem jeść. 
    Byłem już uczniem czwartej klasy, kiedy całą szkołę ogarnęła mania zbierania naklejek, figurek i wszelkich gadżetów z podobiznami telewizyjnych stworków. Ja jako jedyny nie miałem nawet jednej naklejki, chociaż tego typu gadżety były stosunkowo tanie. Chodziłem też ciągle w tych samych ciuchach. Dzieciaki śmiały się ze mnie i traktowały jak kogoś gorszego. Matce udało się w końcu wywalczyć należne na mnie alimenty, ale były to niewielkie pieniądze, a ona nie pracowała. Właściwie to do tej pory nie wiem, jakie miała wykształcenie, bo zawsze unikała tego tematu jak ognia.
    Byłem zamknięty w sobie i nieśmiały. Ciągle byłem sam, zarówno w szkole, jak i w domu. Po odejściu ojca matka stała się jeszcze bardziej niedostępna. Prawie wcale z nią nie rozmawiałem. Przygotowywała mi posiłki i prała moje ubrania, ale żadnej szczególnej więzi między nami nie było. Starałem się nie wchodzić jej w drogę, żeby się nie złościła. Przesiadywałem w swoim pokoju albo łaziłem bez celu po podwórku. Rzadko kiedy wychodziłem gdzieś dalej, ale nie z powodu chorej nogi – po prostu nie miałem ochoty na spacery. Może to była jakaś dziecięca depresja albo coś w tym rodzaju. Nadal uczyłem się dobrze, bo w sytuacji gdy nie mogłem oglądać zbyt długo telewizji, a zabawki też mnie nudziły, naukę traktowałem jako ciekawe zajęcie.
    Bardzo chciałem mieć jakieś zwierzątko, ale matka powiedziała, że nie chce mieć w domu kolejnego darmozjada… Miałem kontakt ze zwierzętami u babci, tyle że rzadziej u niej bywałem. Ona zawsze częstowała mnie ciastem albo dawała mi parę groszy. W tajemnicy przed matką kupowałem sobie słodycze albo coś lepszego do zjedzenia, na przykład zapiekankę. Pokusiłem się nawet o zakup kilku figurek telewizyjnych stworków, ale nie nosiłem ich do szkoły, bo cóż znaczyło kilka wobec olbrzymich kolekcji innych dzieci?
    Oglądając telewizję, odkryłem dwie dyscypliny sportowe, które mnie zafascynowały, a mianowicie żużel i bieganie. Mógłbym bez końca je oglądać, nawet z powtórek. Matka nie kontrolowała już czasu, który spędzałem przed telewizorem, więc korzystałem skwapliwie z tej swobody. Wyobrażałem sobie, że mknę na motocyklu albo biegnę na czele wyścigu. Próbowałem nawet trenować bieganie, ale chora noga dawała mi się we znaki. Szybko zrezygnowałem, głównie dlatego, że nie miałem motywacji ani niczyjego wsparcia. Byłem wściekły na siebie, że nie jestem taki jak inni chłopcy. Czułem się taki opuszczony i beznadziejny…
    Miałem przed sobą dwie ostatnie klasy podstawówki. Rozpocząłem piątą klasę, kiedy matka zaczęła coraz częściej wychodziła z domu na długie godziny. Gdy wracałem ze szkoły, musiałem podgrzewać sobie obiad (matka wreszcie nauczyła mnie korzystać z kuchenki gazowej, co było dla mnie dużym ułatwieniem), ale najczęściej zamiast tego robiłem sobie kanapki. Matka wracała późnym wieczorem, nocą albo nad ranem, najczęściej wypita, choć nie wiedziałem, skąd miała pieniądze na alkohol, bo przecież nie pracowała.
    Przez ten czas byłem zupełnie sam. Nie miałem nawet z kim pogadać, więc wychodziłem z domu. Utykając, przemierzałem najbliższe ulice. Lubiłem chodzić na stację kolejową albo do MOK-u*. W tym budynku znajdowała się restauracja, sala kinowa oraz teatralna, a także wiele pomieszczeń, w których odbywały się zajęcia artystyczne. W holu ustawiona była galeria zdjęć albo obrazów. Lubiłem na nie patrzeć. Często też siadałem na ławce przed MOK-iem albo tam spacerowałem. Gdy zobaczyłem jakieś dzieciaki, natychmiast zawracałem do domu. Zdarzało się bowiem, że wyśmiewały się z mojego sposobu chodzenia, mimo że nie byli to moi szkolni znajomi. Dorośli mnie nie zaczepiali, a niekiedy nawet udało mi się z kimś porozmawiać.
    Najbardziej jednak lubiłem fragment Alei Podjazdowej pod kamiennym wiaduktem. Codziennie przechodziło tędy wiele osób, zwłaszcza latem, bo nieopodal znajdowała się kawiarnia i budka z lodami. Pod tym mostem przesiadywał muzyk, który grał na gitarze akustycznej. Uwielbiałem słuchać jego popisów instrumentalnych i wokalnych. Grał piosenki z własnego repertuaru, bo nie słyszałem ich nigdy w telewizji ani w radiu. Właściwie to dziwiłem się, że ktoś tak utalentowany nie jest nauczycielem muzyki ani też nie gra w jakimś zespole.
    Mężczyzna, zapewne po pięćdziesiątce, wyglądał dość intrygująco. Wysoki i szczupły, zawyczaj nosił czarną odzież. Zawsze był czysty i zadbany, miał idealnie wyprasowaną koszulę. Uroku dodawały mu ciemne okulary, które rzadko zdejmował. Był wyjątkowo magnetyczny, a latem przyciągał tłumy ludzi. Nie każdy jednak dawał mu pieniądze. Czasami wrzuciłem mu parę groszy – złotówkę albo dwie. Większość osób tylko się na niego gapiła. Słyszałem, jak jakieś kobiety mówiły, że ten mężczyzna jest Niemcem. Możliwe, bo miał delikatny obcojęzyczny akcent. Jedna z pań chwaliła się, że zamawiał w jej sklepie kurtkę i spodnie ze skóry ekologicznej** i zostawił sporą zaliczkę bez wliczania jej w koszty ubioru.
    W szkole nadal byłem wyrzutkiem. Uczyłem się dobrze i miałem szansę stać się wzorowym uczniem. Pamiętam, jak moja szkoła organizowała występy recytatorskie w MOK-u. Zawsze lubiłem recytować i nawet nieźle intonowałem, wychowawczyni jednak odradzała mi wzięcie udziału w tym przedsięwzięciu. Dzieciaki śmiały się, że taka kaleka jak ja nie da nawet rady wejść na scenę. Nauczycielka myślała chyba podobnie… W końcu straciłem ochotę na ten występ i do nauki też nie miałem chęci.
    Ukończyłem piątą klasę bez wyróżnienia, więc matka gniewała się o to. Powiedziała mi jednak, że już niedługo będziemy mieli nowego członka rodziny. W pierwszej chwili ucieszyłem się, bo myślałem, że chodzi jej o jakiegoś zwierzaka, ale nowym lokatorem miał być jej partner...

*MOK - Miejski Ośrodek Kultury
**skóra ekologiczna powstaje przy użyciu tworzyw sztucznych i procesów chemicznych, w przeciwieństwie do skóry naturalnej, pozyskiwanej ze zwierząt 

       Rozdział 6

   Początkowo miałem mieszane uczucia co do tego nowego faceta mojej matki. Prawie nic o nim nie wiedziałem i nigdy przedtem go nie spotkałem. Matka powiedziała mi, że ma na imię Karol, jest starszy od niej o dziesięć lat i pracuje jako ochroniarz w supermarkecie, a dodatkowo prowadzi jeszcze jakiś biznes. Jaki? Chyba sama nie wiedziała. Poza tym Karol miał samochód. Matka mówiła, że to piękne i nowoczesne auto.
    Z jednej strony bałem się tej sytuacji, bo nie miałem pojęcia, jak będzie wyglądało życie z obcym (przynajmniej dla mnie) facetem, a z drugiej strony byłem ciekawy, jak będzie zachowywał się wobec mnie. Może też lubi bieganie oraz żużel i razem będziemy oglądali telewizję?
    Karol wprowadził się do nas dopiero pod koniec roku, gdy byłem uczniem szóstej klasy. Był to barczysty, dobrze zbudowany mężczyzna, już łysiejący. Nie dbał zbytnio o swój wygląd zewnętrzny. Moim zdaniem ten facet był po prostu brzydki, ale dobrze zarabiał, i na tym chyba matce najbardziej zależało, tym bardziej, że kupował jej drogie perfumy i sukienki. Wprawdzie jego luksusowe auto okazało się starym gruchotem, ale matka i tak była zadowolona, bo Karol woził ją czasem tym autem po sklepach albo jechali oboje za miasto.
    Ojczym zaproponował mi, żebyśmy byli kumplami. Chciał, żebym zwracał się do niego po imieniu. Wydawał mi się całkiem w porządku, sprawiał wrażenie dobrego człowieka. Ojczym dowiedział się od matki o moich zbliżających się dwunastych urodzinach. Zapytał, jaki prezent chciałbym dostać najbardziej. Bez namysłu odpowiedziałem, że jakieś zwierzątko. Doszliśmy do wniosku, że kotek byłby najodpowiedniejszy. Karol skombinował kociaka już na kilka dni przed moimi urodzinami. Dostałem ślicznego rudego kocurka. Pierwszy raz od dłuższego czasu byłem naprawdę szczęśliwy! Uznałem, że Karol jest najwspanialszym facetem na świecie.
    Chociaż był grudzień, wcale nie było śniegu. Kotek nie był już małym kociakiem – Karol mówił, że ma prawie pół roku – więc chodziłem z nim na podwórko. Uwielbiał biegać i wygrzebywać wystające z ziemi kamyki. Pomyślałem, że skoro tak je lubi, to najlepiej będzie nazwać go Kamyk. Może to było dziwne imię, ale mi się podobało i pasowało do mojego kotka. Zrobiłem mu legowisko ze starej poduszki i koca. Kamyk wolał jednak bardziej spać w moim łóżku, z czego bardzo się cieszyłem. Matka i Karol nie zwracali na to uwagi, więc kocurek spał ze mną. Jakoś szczęśliwie nigdy nie traktował łóżka jako kuwety. Kochałem bardzo tego kotka; był pierwszym zwierzątkiem, które naprawdę należało do mnie.
    W dniu moich urodzin matka bardzo dużo wypiła i prędko usnęła. Bawiłem się z Kamykiem w pokoju, gdy nagle wszedł partner mojej matki i oznajmił, że ona upiła się do nieprzytomności, ale to w ogóle mnie nie zdziwiło, gdyż wiele razy doprowadzała się do takiego stanu.
    Karol usiadł przy mnie i przez chwilę nic nie mówił.
    – Mamy dużo czasu tylko dla siebie – uśmiechnął się, po czym dodał: – Chyba nie myślałeś, że dałem ci tego kota ot, tak? Nie ma nic za darmo na tym świecie.
    – Ale ja nie mam pieniędzy, żeby ci za niego zapłacić – odpowiedziałem nieco zdziwiony.
    – Nic nie szkodzi, zapłacisz mi bez pieniędzy – wyjaśnił mężczyzna, przysuwając się bliżej mnie. Nie miałem pojęcia, o co mu chodziło.
    – Zaraz ci wyjaśnię, tylko coś przyniosę – facet udał się do kuchni, a po chwili wrócił z butelką wódki.
    – Napij się – rzekł, odkręcił nakrętkę i podał mi flaszkę.
    Wiedziałem już, że coś jest nie tak, jeśli dorosły człowiek częstuje dziecko alkoholem.
    – Przecież to wódka! Nie wypiję alkoholu! – zaprotestowałem.
    Karol złapał mnie za szyję i wycedził przez zęby:
    – Pij, mały gnoju, bo cię zatłukę!
    Byłem tak przerażony, że pociągnąłem duży łyk z butelki. Omal się nie zachłysnąłem i natychmiast zwymiotowałem to świństwo.
    – Dobra, bachorze. Nie chcesz po dobroci, to inaczej się zabawimy – syknął i obrócił mnie na brzuch i przycisnął do kanapy.
    – Co, myślałeś sobie, że będę cię darmo trzymał, bękarcie? Już mam dość twojej matki, która wysysa mnie z kasy jak pijawka, ale ona przynajmniej jest dobra w łóżku.
    To, co zdarzyło się chwilę potem, było stokroć gorsze niż bicie… Opierałem się, jak mogłem, ale było to niemożliwe, by moje chude ciało odparło atak takiego kolosa… Kilkanaście minut później siedziałem skulony, trząsłem się i szlochałem.
    – Jeszcze niejeden raz będziemy to robić, zobaczysz, że z czasem to ci się spodoba – rzekł złowieszczo ojczym. – Spróbuj coś komuś pisnąć, to zabiję ciebie i tego małego pchlarza, ale jego najpierw, żebyś patrzył, jak zdycha.
    Ojczym wstał, jak gdyby nigdy nic i wyszedł z pokoju. Kamyk patrzył na mnie jakoś tak smutnie, jakby mi współczuł. Wziąłem go na ręce i dalej płakałem. Bardzo bolało mnie, gdy poszedłem się wypróżnić...
    Nie sypiałem przez wiele dni – jeśli tylko usnąłem, natychmiast się budziłem. Bałem się, że ta sytuacja może powtórzyć się w każdej chwili. Minęły jednak dwa tygodnie i Karol nie wszedł do mojego pokoju. Odnosiłem wrażenie, że starał się mnie unikać. Może żałował tego, co zrobił?
    W połowie stycznia rozpoczęły się ferie zimowe. Rzecz jasna, nigdzie nie wyjeżdżałem. Co roku spędzałem ferie oraz wakacje w domu. Ojczym zaproponował matce, by uczcić rozpoczęcie moich ferii imprezą. Wiedziałem już, co to znaczy… Karol znów upił matkę do nieprzytomności i przyszedł do mojego pokoju. Błagałem go, żeby mi tego nie robił, ale moje słowa sprawiały, że stawał się jeszcze bardziej brutalny. Najgorsze było to, że on po wszystkim zachowywał się tak, jakby nic się nie stało…
    Psychicznie czułem się coraz gorzej, opuściłem się w nauce i nie mogłem się skupić. Źle sypiałem, a jeśli już udało mi się usnąć z wyczerpania, to miałem koszmary. Znienawidziłem swój pokój, bo to zawsze w nim przeżywałem to piekło. Mało jadłem, często bolał mnie brzuch i miewałem nudności, a także odczuwałem ból podczas wypróżniania. Wychowawczyni zauważyła, że coś jest nie tak i zapytała, czy wszystko u mnie w porządku. Nic jej nie powiedziałem, bo bałem się reakcji ojczyma.
    Dzieciaki nadal mnie szykanowały. Dziwiłem się, jak im się to nie nudzi. Chowałem się przed nimi w toalecie, żeby nikt mnie nie znalazł… Całe przerwy przesiadywałem w śmierdzącym kiblu, ale wolałem to, niż wysłuchiwać głupich, złośliwych uwag rówieśników.
    W domu działo się coraz gorzej. Przynajmniej dla mnie, bo matka była dobrze traktowana. Nie widziałem jeszcze, by ojczym kłócił się z nią albo ją bił. Na mnie jednak zaczął wyładowywać swój gniew, gdy coś nie wyszło mu w pracy. Często mnie bił za błahe przewinienia. Był znacznie silniejszy od mojego ojca i często zsikałem się z bólu, co nadzwyczaj go bawiło. Ojczym wyśmiewał się ze mnie, nazywał kaleką, bękartem, śmieciem i darmozjadem. Matka nigdy nie reagowała. Nigdy nie zrobiła czegokolwiek, żeby mi pomóc. Zupełnie tak, jakbym ją nic nie obchodził. Odnosiłem wrażenie, że w mieszkaniu jest o jedną osobę za dużo i że to właśnie ja jestem tą osobą…
    Matka i Karol często pili, ale nie zapraszali żadnych znajomych. Sami też do nich nie chodzili. Matka chyba nadal udawała, że jest szczęśliwą mężatką z moim ojcem. Zazwyczaj piła do upadłego, a ojczym nie żałował jej alkoholu. Zdarzało się też, że i on się porządnie upił. Wówczas wchodziłem do salonu. Na ławie i wszędzie wokół leżały butelki i resztki jedzenia. Zawsze ja musiałem sprzątać. Bardzo często butelki były prawie pełne lub opróżnione zaledwie do połowy. Widocznie matka i ojczym eksperymentowali z wieloma gatunkami alkoholu.
    Pewnego dnia zacząłem testować trunki. Nalałem po kieliszku z każdej butelki. Najgorzej było z czystą wódką, bo znów omal nie zwymiotowałem. Nie rozumiałem, jak ludzie mogą pić takie cholerstwo. Bardziej „strawne” było dla mnie wino, ajerkoniak i piwo. Po wypiciu kilku kieliszków byłem już nieźle pijany. Położyłem się w łóżku w moim pokoju i usnąłem. Spałem tak dobrze chyba pierwszy raz od dłuższego czasu, ale i tak obudziłem się wcześniej niż dorośli. Od tego czasu zawsze, gdy miałem taką możliwość, po każdej imprezie, spijałem resztki alkoholu. Nie potrzebowałem wiele, aby się upić, a zacząłem traktować trunki jako lekarstwo na sen… Dorośli niczego nie zauważyli.

       Rozdział 7

   W końcu postanowiłem powiedzieć matce, co ten potwór mi robi. Rzadko z nią rozmawiałem i nie wiedziałem, od czego zacząć. Była niedziela, Karol pojechał do swoich rodziców w odwiedziny. Wiedziałem, że wróci dopiero za parę godzin. Zebrałem się w sobie i opowiedziałem jej o wszystkim. Na koniec rozbeczałem się jak małe dziecko, a moja matka przez chwilę milczała, po czym wpadła w złość.
    – Co ty wygadujesz! Jak ci nie wstyd wymyślać takie okropne rzeczy!
    – Mamo! – przerwałem jej z oburzeniem.
    – Powinieneś być wdzięczny Karolowi, że cię żywi i ubiera. To najwspanialszy mężczyzna na świecie! Nigdy więcej nie waż się mówić takich bredni! – krzyczała.
    – Widzisz, że on mnie bije i wyzywa i nic z tym nie robisz. Myślisz tylko o sobie! – zawołałem z wyrzutem, a wtedy matka uderzyła mnie w twarz.
    – Nie mów do mnie takim tonem, mały gnojku.
    – Nienawidzę cię! Nienawidzę cię jeszcze bardziej niż tego faceta! – krzyczałem z bólem i goryczą.
    Utykając, poszedłem do mojego pokoju. Nie mogłem zamknąć drzwi, bo nie miałem klucza, więc zabarykadowałem je stolikiem i szafką.
    Za jakiś czas wrócił ojczym. Matka natychmiast opowiedziała mu o naszej rozmowie. Karol z całą siłą kopnął w drzwi i bez trudu dostał się do pokoju, przewracając moją prowizoryczną barykadę z mebli. Bez słowa chwycił mojego kota.
    – Co mu robisz? Błagam, zostaw go! – zawołałem z rozpaczą i skoczyłem ku niemu, ale on odepchnął mnie jednym ruchem ręki, skręcił kark mojemu kociakowi i rzucił jego ciało na podłogę.
    – Mówiłem ci, że zabiję tego pchlarza, jeśli komukolwiek piśniesz słówko… – zasyczał ojczym. – Ty możesz być następny…
    Matka stała w przedpokoju i patrzyła… Nie wiedziałem, w którym momencie weszła, i czy słyszała słowa tego bydlaka…Tuliłem Kamyka i płakałem, bo znów straciłem jedynego przyjaciela.
    Z wielkim trudem ukończyłem szkołę podstawową. Ojczym wyśmiewał się ze mnie, nazywając mnie nieukiem i osłem. Czułem do niego coraz większą nienawiść. Zacząłem podejrzewać, że on nastawia matkę przeciwko mnie. Odnosiłem wrażenie, że oboje celowo utrudniają mi kontakt z babcią. Widywałem się z nią sporadycznie. Prawda, że ona dużo chorowała i przebywała w szpitalach, ale ja wiedziałem dobrze, że coś jest nie tak. Nie miałem możliwości, by porozmawiać z babcią w cztery oczy. Matka mówiła jej, że opuściłem się w nauce, że będę musiał teraz dużo się uczyć w gimnazjum.
    Sytuacja w moim domu była nie do wytrzymania. Ojczym często dostawał napadów szału, a wszystkie niepowodzenia odreagowywał na mnie. Bił mnie i wyzywał, a także kazał mi wykonywać niemal wszystkie prace domowe. Bardzo lubił jeść jajka na twardo i niemal codziennie musiałem je gotować. Mówił, że jego rodzice, mieszkający w pobliżu Nowej Rudy, mają gospodarstwo. Jeździł więc do nich i przywoził jaja, sery i mięso. Swojskie jajka miały tę wadę, że bardzo trudno było je obrać ze skorupki. Nigdy nie umiałem zrobić tego tak, by żadne z nich nie odniosło uszczerbku. Skorupka odchodziła z kawałkami białka. Ojczym najbardziej o to się wściekał i często prał mnie za to. Gdy jednak matka w ten sam sposób obierała, nigdy nic jej nie mówił. Ona sama mawiała, że przy Karolu czuje się jak królowa. Nieustannie go wychwalała, choć wiedziała, jak on mnie traktuje.
    Próbowałem przenosić się w świat fantazji – miałem bujną wyobraźnię. Wymyślałem sobie, że jestem nieustraszonym motocyklistą, innym razem byłem biegaczem. Wyobrażałem sobie, że Kamyk odrodzi się jako tygrys i będzie mnie bronił. Jednak marzenia dawały mi tylko chwilową ulgę i musiałem mierzyć się ze straszną rzeczywistością…

       Rozdział 8

   Coraz częściej spijałem resztki alkoholu po libacji dorosłych. Chyba nabrali jakichś podejrzeń, bo zaczęli zamykać na klucz salon i tam biesiadowali do białego rana. Nie mogłem więc już wykorzystywać trunków jako lekarstwa na bezsenność.
    Stawałem się coraz bardziej zamknięty w sobie. Czułem narastającą we mnie agresję i pragnąłem jakoś ją wyładować. Łaziłem bez celu po mieście albo przysłuchiwałem się utworom ulicznego gitarzysty. Wychodziłem nawet podczas deszczu, bo wolałem przemoknąć, niż siedzieć w tym cholernym domu. 
    Ojczym czasem zabierał matkę do swoich rodziców albo na jakieś wycieczki. Ja zawsze zostawałem sam, ale kilkudniowa nieobecność Karola była dla mnie wybawieniem. Za matką w ogóle nie tęskniłem i coraz częściej zdarzały się takie dni, kiedy prawie wcale ze sobą nie rozmawialiśmy.
    Rozpocząłem naukę w gimnazjum. Szkoła ta mieściła się w tym samym budynku co podstawówka, którą już zlikwidowano, a raczej przeniesiono do innego budynku, gdzieś na końcu miasta. Załapałem się szczęśliwie jako uczeń gimnazjum. Gdybym był rok młodszy, musiałbym zasuwać do szkoły spory kawałek drogi.
    Zostałem przydzielony do całkiem nowej klasy, w której nikogo nie znałem. Większość moich prześladowców z poprzedniej szkoły chodziło teraz do innego budynku gimnazjum. Na przerwach widywałem jednak kilku dręczycieli, ale robiłem, co mogłem, żeby unikać z nimi kontaktu. W gimnazjum panowała zupełnie inna atmosfera. Od razu utworzyły się kilkuosobowe grupy osób, do których nikt inny nie miał dostępu. Klasy nie były ze sobą zgrane i każdy uczeń chciał być lepszy od drugiego. Chłopaki przechwalali się drogimi telefonami komórkowymi albo grami komputerowymi. Dziewczyny mówiły tylko o markowych ciuchach albo o dyskotekach, do których chodziły. Dla mnie był to jakby zupełnie obcy świat… Nie grałem w gry komputerowe (nie miałem nawet komputera) ani nie posiadałem drogiego telefonu. Miałem taki byle jaki, używany telefon, który matka kupiła mi za grosze. Nie umiałem podjąć tematu rozmowy z rówieśnikami. Trzymałem się raczej z boku. Moja klasa była dosyć tolerancyjna i tylko sporadycznie słyszałem głupie docinki. Gorzej było z uczniami innych klas. Dręczyciele z podstawówki znowu mnie szykanowali, podjudzając do tego pozostałych uczniów. Wyśmiewali mój stary telefon i brak znajomości najnowszych gier. Mówili, że żadna dziewczyna nigdy nie zechce ze mną chodzić, naśladowali mój sposób chodzenia, nazywając mnie kuśtykiem.
    Uczyłem się słabo, a ponadto w ogóle nie miałem zapału do nauki, tym bardziej że doszło parę nowych przedmiotów, takich jak wiedza o społeczeństwie, technika, chemia, fizyka i dwa języki obce. Angielski miałem już w podstawówce, ale jako drugi język wybrałem niemiecki, możliwe, że ze względu na sentyment do ulicznego muzyka. Moją najsłabszą stroną były przedmioty ścisłe: matma, chemia i fizyka.
    Moja wychowawczyni uczyła muzyki. Był to chyba jedyny przedmiot, który naprawdę lubiłem. Nauczycielka mówiła, że mam dobre poczucie rytmu. Podobała się jej moja barwa głosu. W ogóle wychowawczyni była bardzo zaangażowana w sprawy uczniów. Z powodu słabego wzroku siedziałem w pierwszej ławce, tuż obok biurka nauczycielki. Spoglądała na mnie życzliwie, być może dlatego, że byłem jedynym chłopakiem, który nie przeszkadzał na lekcjach.
    Miewałem skrajnie zmienne nastroje. Marzyłem o lepszym telefonie komórkowym albo komputerze. Kiedy jako zadanie domowe mieliśmy wyszukać jakieś informacje w Internecie, musiałem chodzić do Biblioteki Miejskiej, by tam bezpłatnie skorzystać z komputera. Mój ojczym miał komputer w salonie, ale nie pozwalał mi z niego korzystać. Kiedyś próbowałem włączyć sprzęt pod nieobecność Karola, ale system był zabezpieczony hasłem, więc mój plan nie zdał się na nic. Bardziej jednak chciałem mieć telefon, który mógłbym pokazać w szkole.
    Czasem matka dawała mi parę groszy, żebym kupił sobie coś na śniadanie, bo zdarzało się, że zrobiła zbyt mało zakupów i rano brakowało pieczywa. Nie kupowałem wtedy niczego do jedzenia, tylko odkładałem te pieniądze, jednak nie byłem w stanie uzbierać większej sumy.
    Przypadkiem dowiedziałem się, że dosyć dochodowym zajęciem może być dla mnie zbieranie aluminiowych puszek. Kiedy chodziłem po mieście czy parku, wypatrywałem bezustannie puszek. Niestety, niewiele znajdowałem. Ze względu na moją nogę miałem także problem przy ich zgniataniu. Obrałem więc inną taktykę: wstawałem bardzo wcześnie, nawet po piątej rano, wychodziłem ukradkiem z domu i rozpoczynałem obchód po mieście. Dzięki temu udawało mi się zebrać znacznie więcej puszek, a nie omieszkałem zaglądać nawet do kubłów na śmieci. Czasami podczas wędrówek znajdowałem różne ciekawe przedmioty, które ktoś wyrzucił albo zapomniał zabrać ze sobą. Najciekawszym znaleziskiem był składany nóż, wcale nie zardzewiały. Wyglądał prawie jak nowy, może wypadł komuś z kieszeni. Bez namysłu zabrałem go do domu. Oprócz noża, do ciekawszych rzeczy należały: zegarek na rękę z oderwaną bransoletą oraz nieco pordzewiała puszka po kawie, zamykana na klamrę. Chowałem te przedmioty w piwnicy, bo wiedziałem, że matka grzebie w moich rzeczach, przeszukuje szuflady i szafki. Nadal przeglądała moje szkolne zeszyty i podręczniki oraz zawartość mojego plecaka. Uważała, że ma do tego pełne prawo, że musi o wszystkim wiedzieć, a ja nie mogę mieć żadnych tajemnic. Do piwnicy nigdy nie chodziła, bo niczego w niej nie przechowywała z powodu panującej tam wilgoci. W drzwiach nie było nawet kłódki. Uzbierane puszki także chowałem w piwnicy. Ładowałem je do foliowych worków na śmieci i starannie zawiązywałem, bo puszki trochę śmierdziały i bałem się, żeby fetor nie przyciągnął uwagi sąsiadów albo, co gorsza, matki czy ojczyma.
    Zbieranie puszek stało się moim ulubionym zajęciem. Przenosiłem się ciągle w świat fantazji, marząc o motocyklu albo bieganiu. Zupełnie lekceważyłem naukę. Byłem zagrożony z kilku przedmiotów. Wychowawczyni namówiła mnie na dodatkowe zajęcia, tak zwane lekcje wyrównawcze. Chodziłem więc na nie, głównie dlatego, że nauczyciele przychylniej patrzyli na uczniów, którzy uczęszczali na te zajęcia. Poprawiłem nieco oceny i zdałem warunkowo do następnej klasy.
    Nieoczekiwanie wraz z końcem roku szkolnego spadł na mnie największy cios – zmarła moja babcia. Od lat chorowała, ale ukrywała przede mną swój prawdziwy stan zdrowia. Dopiero po jej śmierci dowiedziałem się, że miała raka… Czułem się jeszcze bardziej samotny niż kiedykolwiek – babcia była najbliższą mi osobą. Bardzo przeżyłem jej odejście. Babcia została pochowana w Nowej Rudzie, a jej koty oddano do schroniska. Cmentarz położony był dosyć daleko od mojego domu, ale starałem się odwiedzać jej grób tak często, jak tylko się dało. Któregoś dnia, gdy poszedłem na cmentarz bardzo wcześnie, bodajże o czwartej rano, zdawało mi się, jakbym widział tego ulicznego muzyka. Nie byłem pewien, czy to naprawdę on, bo z powodu słabego wzroku nie widziałem dokładnie jego twarzy – stał dosyć daleko ode mnie, ale sądząc po sylwetce i ubraniu, mogłem mieć rację. Nie miałem jednak okazji, by lepiej mu się przyjrzeć, bo już nie udało mi się pójść na cmentarz tak wcześnie. Zwykle chodziłem tam około siódmej godziny, czasami o szóstej. Matka i ojczym spali w zamkniętym na klucz salonie, a ja zawsze zdążyłem przyjść, zanim się obudzili. Karol wstawał po ósmej, bo o dziewiątej otwierano supermarket, w którym był ochroniarzem.
    Miałem tego wszystkiego dosyć i coraz częściej myślałem, jak zmienić swoje życie. Ucieczka w świat wyobraźni przynosiła jedynie krótkotrwały efekt, a zresztą zdawałem sobie sprawę, że moje marzenia nie staną się rzeczywistością.

       Rozdział 9

   Pod koniec sierpnia poszedłem do punktu skupu złomu. Uzbierałem już kilkadziesiąt worków z puszkami i w piwnicy zaczęło brakować miejsca, więc chciałem je sprzedać. Wykorzystałem fakt, że matka na kilka dni pojechała z ojczymem do jego rodziców.
    Początkowo mężczyzna skupujący aluminium spoglądał na mnie nieufnie, gdy mówiłem mu o puszkach i prosiłem, żeby po nie przyjechał. Mówił, że lepiej by było, gdyby ktoś dorosły sprzedawał te puszki, bo do takiej transakcji potrzebny jest dowód osobisty. W końcu uznał, że to jednak nie stanowi dla niego dużego problemu. Najważniejsze, żebym miał dużo puszek. Zapytał także, jak się nazywam.
    – Szymon Benek – odpowiedziałem, choć zdziwiłem się, dlaczego chce znać moje nazwisko.
    Razem podjechaliśmy pod mój dom. Pokazałem mu worki w piwnicy – mężczyzna wyglądał na zadowolonego. Załadował worki na przyczepę i znowu pojechaliśmy do punktu skupu. Facet zważył puszki i powie dział, że musi odliczyć za transport. Wypłacił mi dwieście złotych. Byłem bardzo zadowolony, bo dla mnie była to ogromna kwota, chociaż i tak nadal sporo brakowało mi do telefonu. Najważniejsze jednak, że ani matka, ani ojczym nie dowiedzieli się o moim przedsięwzięciu.
    We wrześniu rozpocząłem naukę w drugiej klasie gimnazjum. Już następnego dnia rówieśnicy zaczęli nabijać się ze mnie. Chodziło o te puszki… Jak się okazało, w skupie złomu pracował ojciec mojego kolegi z klasy, Kuby.
    Nawet dziewczyny śmiały się ze mnie… Byłem wściekły na Kubę, ale chyba jeszcze bardziej na jego ojca.
    – Zamknij się, do cholery! – syknąłem do chłopaka ze złością.
    – Wyluzuj, Szymek, o co się tak złościsz? Ojczym ci wsadza, czy co? – zapytał z głupkowatym uśmiechem.
    Nie wytrzymałem. Agresja, która zbierała się we mnie od dawna, znalazła upust.
    – Zabiję cię, gnoju! – wrzasnąłem i rzuciłem się na niego.
    Mimo że był ode mnie wyższy i tęższy, zdołałem powalić go na podłogę, ale on tylko na chwilę mi uległ. Odepchnął mnie i zaczął okładać pięściami. Nie pozostawałem mu dłużny, ale jego ciosy były znacznie silniejsze niż moje, jednak nie zamierzałem ustąpić tak łatwo. Jak to przy takich bójkach bywa, zbiegły się zaraz tłumy uczniów, którzy się na nas gapili. Dopingowali jednak Kubę, a nie mnie. Pewna dziewczyna pobiegła do pokoju nauczycielskiego. Było to jednak zbyteczne, bo pogodził nas dzwonek ogłaszający koniec przerwy, więc poszliśmy do klasy, jakby nic się nie stało.
    Wiedziałem dobrze, że chłopak jest ode mnie znacznie silniejszy, więc gdyby zechciał kontynuować walkę po lekcji, to będę skazany na porażkę. Na szczęście dla mnie pisaliśmy sprawdzian z języka polskiego, a wiedziałem, że Kuba jest słaby z tego przedmiotu. Zawsze zostawał parę minut po dzwonku, żeby dokończyć pisanie odpowiedzi i tym razem było podobnie. Gdy rozbrzmiał dzwonek kończący lekcję, oddałem nauczycielce kartkę i czym prędzej wyszedłem z klasy, a potem z budynku. Miałem jeszcze trzy lekcje, ale nie było to dla mnie istotne. Chciałem jak najszybciej opuścić szkolne mury, nie bacząc na konsekwencje.
    Był to pierwszy raz, kiedy uciekłem z lekcji. Początkowo nie wiedziałem, dokąd pójść. Matka była przecież w domu i wiedziała, kiedy kończę zajęcia. Nie chciałem przebywać w miejscu, w którym jest pełno ludzi. Wybrałem więc park położony tuż za MOK-iem. W godzinach porannych czy południowych nikogo tam nie było. Usiadłem na ławce i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że moje samowolne opuszczenie szkoły może mieć poważne konsekwencje. Zastanawiałem się też, jak potoczy się to zdarzenie z Kubą, który prawdopodobnie będzie chciał kontynuować bójkę. Dzień, w którym uciekłem ze szkoły, to był czwartek. Doszedłem do wniosku, że nie pójdę na zajęcia także w piątek. Pomyślałem, że do poniedziałku mój rówieśnik być może zapomni o tej sytuacji lub po prostu zrezygnuje z walki.
    Jednak tylko teoretycznie było to proste. Czas dłużył się w nieskończoność i zacząłem się nudzić; co chwila spoglądałem na zegarek w telefonie. Kiedy wreszcie nadeszła wyczekiwana godzina, poszedłem do domu. Ciągle myślałem o następnym dniu. Nie miałem nikogo, komu mógłbym się zwierzyć, a zresztą nawet gdybym miał, to i tak pewnie bym tego nie zrobił. Postanowiłem sam załatwić sprawy po swojemu.
    W piątek nie poszedłem do szkoły. Zabrałem ze sobą nóż i te dwieście złotych, które dostałem za sprzedaż puszek. Poszedłem na dworzec kolejowy, chyba jeszcze bardziej opuszczony niż park. Pociągi wówczas nie kursowały, bo od wielu miesięcy naprawiane były tory. Poczekalnia była, niestety, zamknięta, a ławki na peronie zdewastowane. Łaziłem bez celu po dworcu. Wrzesień był wyjątkowo zimny. Ponieważ byłem dosyć wrażliwy na niskie temperatury, cały się trząsłem. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Patrzyłem w zamyśleniu na tory. Gdybym mógł gdzieś pojechać, ukryć się przed całym światem…
    Postanowiłem poszukać innego miejsca, w którym mógłbym przeczekać choćby kilka godzin. Pomyślałem o MOK-u i wybrałem drogę przez działki. Stała tam nieczynna budka, w której kiedyś sprzedawano piwo. Nieco dalej, na drewnianym zadaszonym podwyższeniu, urządzano niegdyś dyskoteki. Dach był trochę dziurawy, ale można było ukryć się przed deszczem. Mogłem też usiąść na drewnianej ławce obok stolika. Nikt tędy nie przechodził, bo działkowicze wybierali inną drogę, a poza tym siedziałem zbyt daleko, żeby mogli mnie dostrzec. Nadal trząsłem się z zimna. Minuty zdawały się godzinami; nie miałem pojęcia, jak je zapełnić. Spojrzałem na zegarek w telefonie; było dopiero piętnaście po ósmej, a powinienem przyjść do domu po drugiej. Czułem, że nie wysiedzę w takich warunkach nawet godziny, a co dopiero kilku.
    Nagle usłyszałem jakąś rozmowę. Zamarłem z przerażenia, bo nie spodziewałem się tutaj nikogo. Byłem nieśmiały i na samą myśl, że ktoś mógłby mnie zaczepić, ogarnął mnie popłoch. Obejrzałem się i zobaczyłem dwóch mężczyzn, zbliżających się do mnie. Możliwe, że byli bezdomni, co wywnioskowałem z ich podartych i zabrudzonych ubrań. Obydwaj byli trochę pijani. Słyszałem, jak mówili, że zdałoby się jeszcze coś wypić, ale brakuje im pieniędzy. Wtem jeden z nich zagadał do mnie:
    – Ej, młody, nie masz jakichś drobnych? Pić nam się chce, a na winko nie mamy.
    Spodobała mi się ta bezpośredniość mężczyzny. Chociaż obydwaj byli pospolitymi pijaczkami, wydali mi się sympatyczni. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl.
    – Mam trochę kasy, może napijemy się razem? – zapytałem.
    Obaj zaczęli się śmiać, ale od razu zgodzili się na moją propozycję.
    – Jak ty stawiasz, to nie ma problemu – rzekł drugi mężczyzna, klepiąc mnie po ramieniu.
    Wszyscy trzej poszliśmy do sklepu położonego w centrum miasta. Bałem się, że mogę spotkać matkę albo kogoś znajomego, ale na szczęście nikogo takiego nie widziałem. Dałem tym facetom trzydzieści złotych. Nie chciałem ujawniać, ile pieniędzy mam naprawdę. Sam stanąłem pod sklepem. Po chwili mężczyźni wyszli obładowani reklamówkami, z których wystawały szyjki butelek.
    – No, teraz to sobie pobalujemy – rzekł radośnie jeden facet do drugiego i obydwaj ruszyli przed siebie, nie zwracając na mnie uwagi.
    – Zaraz, panowie! Co jest? Przecież mieliśmy pić razem! – zawołałem z wyrzutem, a jeden z pijaczków podszedł do mnie i szepnął złowrogo:
    – Spadaj, bo pożałujesz.
    Sięgnął jednak do reklamówki i podał mi jedną butelkę.
    – Masz, i odczep się – syknął do mnie.
    Obydwaj oddalili się szybkim krokiem. Przez chwilę stałem z butelką w ręce, nie wiedząc co począć. W końcu wszedłem do jakiegoś budynku i włożyłem wino do plecaka. Było ono najtańsze, z dolnej półki, ale i tak byłem zadowolony, że mam choć jedną butelkę. Znów poszedłem na stację kolejową, bo nie chciałem iść w stronę działek, w obawie przed ponownym spotkaniem z pijakami.
    Chyba pierwszy raz w życiu było mi wszystko jedno. Usiadłem na kamiennej dworcowej posadzce i wyjąłem butelkę wina z plecaka. Odkręciłem zakrętkę i zacząłem sączyć powoli zawartość. Początkowo piłem małymi łykami. Z czasem łyki stawały się coraz większe. Dosyć szybko zaczęło mi się kręcić w głowie, ogarniała mnie senność, aż w końcu straciłem świadomość tego, co dzieje się wokół mnie…

       Rozdział 10

   Ocknąłem się po kilku godzinach. Początkowo nie wiedziałem, gdzie jestem i co tutaj robię. Strasznie bolała mnie głowa i było mi niedobrze. Zwymiotowałem na posadzkę. Podniosłem się z trudem i zobaczyłem całkowicie opróżnioną butelkę po winie. Czy naprawdę wszystko wypiłem? Możliwe, że pewna część płynu po prostu się wylała, bo butelka leżała poziomo. Oparłem się o drzwi poczekalni. Miałem w głowie kompletną pustkę. Wyjąłem telefon z plecaka – była prawie druga godzina, czyli już niebawem powinienem wracać do domu. Czułem się fatalnie. Zataczałem się, cały świat wirował mi przed oczami. Bałem się reakcji matki, ale jeszcze bardziej ojczyma. Ledwie dowlokłem się do sklepu spożywczego. Kupiłem tabletki przeciwbólowe, miętową gumę do żucia i butelkę wody mineralnej. Wróciłem na dworzec i połknąłem tabletki, popijając je wodą. Niestety, niemal natychmiast zwymiotowałem. Nigdy nie miałem styczności z tak dużą ilością alkoholu, zwłaszcza w postaci tak taniego wina. Prawdopodobnie zatrułem się tym cholernym alkoholem. Postanowiłem pójść do domu. Ledwo trzymałem się na nogach.
    Wszedłem do mieszkania, żując gumę. Matka siedziała w salonie i oglądała telewizję. Nie zwróciła na mnie uwagi, jak zwykle zresztą. Tym razem jednak ucieszyłem się z tego powodu. W kuchni stał garnek z jakąś zupą, którą miałem podgrzać. Nie mogłem patrzeć na jedzenie, ale wiedziałem, że matka się wścieknie, jeśli nie zjem obiadu. Nalałem zupę na talerz, który zaniosłem do pokoju. Usiadłem na łóżku, starając się powstrzymać odruch wymiotny. Matka była tak zaabsorbowana oglądaniem telewizji, że nie zauważyła momentu, kiedy wchodziłem do łazienki z talerzem w ręce… Wylałem zupę do muszli klozetowej i starannie spłukałem ją wodą. Położyłem się i usnąłem.
    – Szymek, co ci jest? – powtarzała nerwowo matka, tarmosząc mnie za ramię. Otworzyłem oczy i patrzyłem na nią nieprzytomnie.
    – Co się z tobą dzieje? – dopytywała matka.
    Chyba pierwszy raz od dłuższego czasu naprawdę się mną zainteresowała. Usiadłem na łóżku, próbując zebrać myśli.
    – Nic mi nie jest, trochę źle się czuję, niedobrze mi – odpowiedziałem.
    – Wyglądasz, jakbyś był pijany! – zawołała.
    – O czym ty mówisz, zwariowałaś? – zapytałem, przybierając ton wyrzutu w głosie.
    Matka spojrzała na mnie i odniosłem wrażenie, że chyba mi uwierzyła. Na pewno nie mieściło się jej w głowie, by trzynastolatek mógł być pijany…
    – Może zjadłem coś nieświeżego… Wczorajszy jogurt był chyba przeterminowany – powiedziałem z przekonaniem. (Poprzedniego dnia naprawdę zjadłem jogurt, ale z jego terminem przydatności do spożycia wszystko było w porządku).
    –  Następnym razem musisz patrzeć na datę ważności – rzekła matka i wyszła z pokoju.
    Odetchnąłem z ulgą. Nie lubiłem kłamać, więc czułem się z tym bardzo niezręcznie. Zacząłem zastanawiać się, co czeka mnie w poniedziałek w szkole. Jak zareaguje Kuba i – co najistotniejsze – wychowawczyni? Musiałem przecież iść do szkoły, bo długą nieobecnością zwróciłbym na siebie uwagę nauczycieli. A zresztą, te wagary wychodziły mi już bokiem.
    W poniedziałek poszedłem do szkoły. Na szczęście zdawało się, że Kuba zapomniał o niedokończonej potyczce z zeszłego tygodnia. Gorzej było z wychowawczynią. Akurat pierwszą lekcją była godzina wychowawcza. Nauczycielka kazała mi zostać na przerwie. Zapytała, dlaczego nie było mnie na kilku lekcjach w czwartek, wspomniała także o mojej nieobecności w piątek. Już wcześniej myślałem o tym, co jej powiedzieć, więc odrzekłem, że w czwartek źle się poczułem i poszedłem do domu, a następnego dnia mój stan się pogorszył. Wymieniłem jej objawy, które faktycznie miałem. Nauczycielka patrzyła na mnie nieufnie i przypomniała regulamin szkoły. Na moje szczęście tym razem skończyło się tylko naganą w dzienniku za samowolne opuszczenie lekcji. Nauczycielka po wiedziała, żebym przyniósł zwolnienie od lekarza za piątek, w przeciwnym razie będę mieć nieusprawiedliwione godziny nieobecności, co jest dla ucznia sprawą bardzo kłopotliwą. Wychowawczyni zapytała też, czy nie mam jakichś problemów. Szybko zaprzeczyłem i wyszedłem z klasy.
    Po lekcjach poszedłem do domu. Na klatce schodowej zaczepiła mnie sąsiadka z drugiego piętra. Była to starsza pani, mieszkająca sama, którą rzadko widywałem. Kobieta spytała, czy nie chciałbym świnki morskiej, bo jej wnuczka kupiła ją niedawno, ale – jak się okazało – ma uczulenie na mocz* świnki i dlatego nie może jej zatrzymać. Od razu powiedziałem, że chcę. Starsza pani upomniała mnie, żebym zapytał o zgodę rodziców i wówczas uświadomiłem sobie, że ojczym na pewno się nie zgodzi, matka też raczej nie. Oczywiście, dostałbym tę świnkę za darmo, razem z klatką, a nawet z pokarmem. Bardzo chciałem mieć jakieś zwierzątko i nie zamierzałem przepuścić takiej okazji. Sąsiadka dodała, że byłoby lepiej, gdybym miał drugą świnkę, ponieważ są to zwierzątka stadne. W pierwszym odruchu powiedziałem, że na pewno nabędę drugiego gryzonia, choć wątpliwe było, by matka i ojczym zgodzili się nawet na jednego.
    Po obiedzie opowiedziałem matce o propozycji sąsiadki. Nie była zbyt zadowolona i musiałem namawiać ją bardzo długo, w końcu jednak się zgodziła. Natychmiast poszedłem do sąsiadki. Kobieta powiedziała, że jej córka przywiezie tę świnkę w piątek rano. Bardzo się cieszyłem i nie mogłem doczekać się piątku. Jednak kiedy ojczym wrócił z pracy i dowiedział się o nowym zwierzęcym lokatorze, kategorycznie się temu sprzeciwił.
    – Mamo, ale ty przecież się zgodziłaś – powiedziałem, szukając w matce wsparcia.
    – Karol ma rację, ta świnka jest ci niepotrzebna – rzekła sucho matka.
    – Jak możesz mi to robić? Zobaczysz, że któregoś dnia nie wrócę do domu! – wołałem ze łzami w oczach.
    – I dokąd pójdziesz, do tatusia? – zaśmiał się szyderczo ojczym i dodał: – Możesz w każdej chwili opuścić ten dom, nikt nie będzie za tobą tęsknił.
    Matka nie odezwała się ani słowem, czym potwierdziła, że jej na mnie nie zależy. Poszedłem do swojego pokoju, zamknąłem drzwi i płakałem z bólu, bezsilności i niekochania… Czułem w sobie narastający bunt. Postanowiłem, że będę miał tego zwierzaka, choćby nie wiem co.
    W rogu mojego pokoju, tuż przy oknie, stała podłużna komoda, w której były stare ubrania. Matka mówiła, że ta komoda jest brzydka i niemodna, ale nie chciała jej wyrzucić, bo to była rodzinna pamiątka. Tył szafy był trochę spróchniały.
    Przyjrzałem się jej uważnie i dostrzegłem pęknięcie tuż przy brzegu drewnianej deski. Nadal miałem nóż w plecaku, więc wyjąłem go i zacząłem majstrować przy tylnej desce komody. Dosyć szybko udało mi się ją całkowicie wymontować – w taki oto sposób komoda została pozbawiona tylnej części, ale pozostawało to niezauważalne. Schowałem tył szafy pod łóżko. Matka zawołała przez drzwi, żebym powiedział sąsiadce, że nie chcę już tej świnki. Bez słowa wyszedłem z mieszkania i udałem się na drugie piętro. Postałem parę chwil przed drzwiami sąsiadki, po czym wróciłem do mieszkania…

*Mocz lub kał niektórych zwierząt może wywołać silniejsze reakcje alergiczne niż sierść.

       Rozdział 11

   W piątek znowu nie poszedłem do szkoły. Schowałem się w piwnicy i czekałem, żeby dorośli wyszli z domu. Po ósmej ojczym poszedł do pracy. Trochę gorzej było z matką, bo ona spała długo i sporo to trwało, zanim wyszła po zakupy. Niecierpliwiłem się ogromnie, w końcu, po dziesiątej, matka zamknęła mieszkanie. Odczekałem parę chwil i poszedłem na drugie piętro. Zapukałem do sąsiadki.
    – Przyszedłeś po świnkę? – spytała, a ja potwierdziłem skinieniem głowy.
    – A nie powinieneś być w szkole o tej porze? – zdziwiła się kobieta.
    – Jestem trochę przeziębiony, mam zwolnienie lekarskie – odparłem prędko.
    – Tylko świnki nie zaraź – uśmiechnęła się życzliwie sąsiadka i kazała mi wejść do swojego mieszkania. W przedpokoju stała klatka ze śliczną czarno-białą świnką morską.
    – To samczyk – wyjaśniła kobieta i ciągnęła dalej: – Klatka jest z pełnym wyposażeniem, do tego masz jeszcze karmę, siano i trociny. Oprócz karmy i siana, świnka może jeść dużo gatunków warzyw. Spisałam ci to wszystko na kartce.
    Podziękowałem sąsiadce i najpierw zaniosłem do domu cały ekwipunek. Kobieta pomogła mi zanieść klatkę, dość nieporęczną do niesienia. Z uwagi na moją nogę pomoc okazała się bardzo potrzebna.
    Klatkę wstawiłem do komody, którą poprzedniego dnia pozbawiłem tylnej części. Dzięki temu moje zwierzątko miało dopływ świeżego powietrza i dostęp do dziennego światła, bo komoda stała przy oknie.
    Byłem ogromnie uszczęśliwiony moim zwierzakiem. Nazwałem go Irys, bo moja świętej pamięci babcia uwielbiała kwiaty irysy. Świnka była trochę przestraszona, ale to nic dziwnego – miała przecież nowy dom. Wziąłem ją na ręce, ale na szczęście zwierzątko nie wyrywało się ani nie próbowało gryźć. Trzymałem Irysa na kolanach i gadałem do niego. Zastanawiałem się, gdzie mógłbym trzymać go na stałe, bo komoda była przecież tymczasowym rozwiązaniem. Myślałam również o nabyciu drugiego gryzonia, by Irys nie czuł się samotny, ale najpierw jemu powinienem zapewnić lepsze warunki bytowe.
    Nagle zamarłem z przerażenia, bo usłyszałem trzask otwieranych drzwi. Czym prędzej zamknąłem pokój. Nie wiedziałem co począć, bo nie spodziewałem się, że matka wróci tak szybko; robienie zakupów zajmowało jej zazwyczaj kilka godzin. Pospiesznie włożyłem Irysa do klatki.
    Zamknięte drzwi natychmiast zwróciły uwagę matki.
    – Szymek, jesteś w domu? Otwórz drzwi! – wołała matka. Nie odzywałem się, ale to spowodowało, że matka jeszcze bardziej się dobijała.
    – Wiem, że tam jesteś, otwieraj natychmiast te cholerne drzwi!
    Nadal milczałem, mając nadzieję, że matka ustąpi, ale ona już naprawdę się wściekła. Kopała w drzwi, potem usłyszałem jej szybkie kroki oraz brzęk jakichś przedmiotów. Pewnie szukała czegoś, czym mogłaby rozwalić drzwi. Nie zamierzałem dłużej czekać. Otworzyłem okno, jednak nie mogłem przez nie wyjść – chora noga przypomniała o sobie – nie dałem rady przełożyć jej przez parapet. Nagle usłyszałem potężny huk – matka rozwaliła młotkiem zamek w drzwiach… W okamgnieniu odciągnęła mnie od okna.
    – Co ty wyprawiasz, głupi bachorze?! Dlaczego nie jesteś w szkole?! – krzyczała matka, potrząsając mną jak gałęzią jabłoni.
    – Ja… źle się poczułem – bąknąłem niedołężnie.
    – Tak, źle się czujesz! – sarknęła matka. – Nie chce ci się do szkoły chodzić, nieuku jeden!
    – A co cię to obchodzi, czy chodzę, czy nie? Masz mnie gdzieś, tylko Karol się dla ciebie liczy! – zawołałem.
    – Mam z tobą tylko same kłopoty – powiedziała matka, dolewając oliwy do ognia.
    – Nie martw się, pewnego dnia zniknę i już mnie więcej nie zobaczysz!
    – Cały czas to powtarzasz. Nie mów, tylko rób – usłyszałem w odpowiedzi.
    Matka sięgnęła nagle po wiszącą w przedpokoju torebkę i wyjęła z niej telefon.
    – Do kogo dzwonisz? – zapytałem, nie przeczuwając niczego dobrego.
    – Do Karola. Może uda mu się urwać z pracy, a jeśli nie, to przynajmniej powie, co z tobą zrobić – odparła sucho matka.
    Była zupełnie jak nieporadna, mała dziewczynka, która sama nie potrafi rozwiązywać problemów. Odnosiłem wrażenie, że ona po prostu donosi na mnie ojczymowi. Nie wiedziałem co począć, byłem zupełnie bezradny. Matka poszła do salonu i zamknęła drzwi. Próbowałem podsłuchać rozmowę, ale dźwięki cichej dyskusji były tłumione przez grube mury.
    – Masz siedzieć w domu i nie wychodzić – powiedziała matka i znów chwyciła telefon. – Dzwonię do szkoły, niech nauczyciele dowiedzą się, jakim jesteś okropnym bachorem – oznajmiła.
    – Proszę cię, nie rób tego. Już nigdy nie pójdę na wagary, obiecuję! – zawołałem drżącym głosem, ale rodzicielka była nieubłagana.
    Po krótkiej telefonicznej rozmowie matka powiedziała, że musi pójść do szkoły, by rozmówić się z moją wychowawczynią. Bez słowa wyszła z domu. Wróciła po prawie dwóch godzinach.
    – Jeszcze jeden taki numer, a zostaniesz dyscyplinarnie wyrzucony ze szkoły. Na razie masz nadzór kuratora. Od poniedziałku każda nauczycielka będzie podpisywała w zeszycie twoją obecność na lekcjach – oznajmiła matka już na progu mieszkania.
    Musiałem zostać w domu i czekać na powrót ojczyma, którego bardzo się bałem. Karol wrócił późnym wieczorem pijany. Spojrzał na mnie wzrokiem, który zmroził mi krew w żyłach. Zaczął wyzywać mnie, bić i kopać, ale matka nie interweniowała…
    Nazajutrz, w sobotę, czekałem tylko na moment, w którym dorośli wyjdą z mieszkania. Miałem, oczywiście, zakaz wychodzenia z domu, ale nie mogłem dłużej czekać. Kiedy tylko matka wyszła z mieszkania, bez namysłu opróżniłem zawartość mojego szkolnego plecaka. Włożyłem do niego koc, wełniany sweter, telefon i karmę dla Irysa.
    Do kieszeni schowałem pieniądze, które mi zostały – około stu złotych. Poszedłem do salonu, który na szczęście nie był zamknięty. Wyjąłem z szafy mały wiklinowy koszyk z otwieranym wieczkiem. Matka kiedyś go kupiła, ale nigdy z niego nie korzystała. Mówiła, że nie nadaje się na zakupy, bo mieści niewiele produktów, jednak dla mojego gryzonia był idealny. Wyłożyłem dno koszyka grubym ręcznikiem i umieściłem w nim Irysa. Wyszedłem czym prędzej z mieszkania… Nie miałem pojęcia, dokąd pójść. Poszedłem więc na opuszczoną stację kolejową. Wiedziałem, że nie będę mógł zbyt długo tam pozostać, zwłaszcza że było to miejsce położone niedaleko mojego domu i stosunkowo łatwo można było odgadnąć, że przyszedłem właśnie tutaj. O działkach też nie było mowy, gdyż bałem się tamtych pijaczków. Naraz przypomniałem sobie o Górze Świętej Anny. Natychmiast udałem się w jej kierunku. Po drodze omijałem, co prawda, liczne domostwa, ale wątpiłem, by ktokolwiek mnie zauważył. W połowie drogi dotarło do mnie, że tym razem ten występek nie ujdzie mi płazem. Najbardziej bałem się reakcji ojczyma. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie wziąłem ze sobą niczego do jedzenia i picia, a bałem się zawracać w stronę miasta. Szedłem przed siebie, aż w końcu zaczęły otaczać mnie lasy i łąki. Postanowiłem wędrować przez las. Niezbyt łatwo mogłem się poruszać po nierównym gruncie.
    Nagle dostrzegłem pomiędzy drzewami coś, co przypominało prowizoryczny namiot. Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że postanowiłem zajrzeć do jego wnętrza. Stąpałem tak cicho, jak tylko potrafiłem. Kiedy już dotarłem do celu, zobaczyłem lokatorkę namiotu. Była nią młoda dziewczyna, może nieco starsza ode mnie. Nie usłyszała mnie. Była odwrócona tyłem i szukała czegoś w swoim plecaku. Gapiłem się na nią, bojąc się głośniej odetchnąć, a wtedy dziewczyna odwróciła się i spojrzała na mnie…

       Rozdział 12

   – Co ty tutaj robisz? – zapytała w końcu dziewczyna.
    – Przechodziłem przypadkiem przez las, a potem zobaczyłem namiot… – odrzekłem, czując, że się rumienię na twarzy. Byłem w ogóle nieśmiały w stosunku do wszystkich ludzi, ale dziewczyny onieśmielały mnie w szczególności.
    – Mam na imię Gosia, a ty? – nastolatka najwyraźniej chciała kontynuować znajomość.
    – Jestem Szymon – powiedziałem, otwierając wiklinowy koszyk. – A to moja świnka morska, Irys.
    – Och, jaki śliczny! – zawołała dziewczyna z zachwytem i zaproponowała, żebym wszedł do namiotu. Było w nim trochę ciasno, ale jakoś się zmieściłem.
    – Sama zbudowałaś ten namiot?
    Gosia przytaknęła skinieniem głowy i spojrzała na mnie uważnie.
    – Chodzisz do gimnazjum? Wydaje mi się, że widywałam cię już kiedyś na przerwach.
    – Tak, do drugiej klasy, a ty?
    – Ja do trzeciej, choć powinnam już być w szkole średniej…
    – Masz szesnaście lat? – dopytałem, a ona przytaknęła. Wyglądała nawet na osiemnaście, miała długie, kręcone, czarne włosy, zapewne farbowane. Jej twarz błyszczała lekko makijażem, ale był on delikatny i subtelny, a nie taki wyzywający jak u innych dziewczyn.
    – Czemu tak na mnie patrzysz? – uśmiechnęła się lekko Gosia, odgarniając włosy do tyłu.
    Wzruszyłem nieznacznie ramionami, czerwieniąc się jak burak. Zapytałem, co tutaj właściwie robi. Gosia odpowiedziała, że lubi spacerować, ale po opustoszałych miejscach. Mówiła, że nie lubi zbyt dużego skupiska ludzi, którzy tylko się na nią gapią. Zaskoczyła mnie ta odpowiedź. Powiedziałem jej, że też nie lubię zatłoczonych miejsc i przyszedłem tu na biwak. Nie lubiłem kłamać, ale nie byłem w stanie powiedzieć prawdy.
    – Spieszyłem się i zapomniałem o jedzeniu – szybko dodałem.
    – Mam kanapki z papryką. Nie cierpię mięsa, a w moim domu wszyscy je uwielbiają. Z tego powodu jestem jakimś odmieńcem – zaśmiała się nastolatka, przysuwając do siebie plecak.
    Było mi trochę głupio. Nie chciałem pozbawiać jej zapasów.
    – Mam trochę forsy… – zacząłem niepewnym tonem.
    – Jeśli chcesz, mogę skoczyć do sklepu i coś kupić – zaofiarowała się Gosia.
    Zawahałem się, bo na myśl przyszedł mi incydent z pijaczkami, ale po chwili się zgodziłem. Wyjąłem z kieszeni pięćdziesiąt złotych.
    – Kup, co chcesz, byle starczyło dla nas dwojga.
    – A mogłabym kupić sobie piwo?
    – Sprzedadzą ci? – zdziwiłem się, ale zaraz dodałem: – Dla mnie też weź jedno.
    Gosia wyszła z namiotu i oddaliła się szybkim krokiem. Zostawiła swój plecak, ale mimo to patrzyłem za nią z niepokojem. Co będzie, jeśli nie wróci? Co chwila wyglądałem z wnętrza namiotu. Jednak tym razem moje obawy były bezpodstawne; po niecałej półgodzinie dziewczyna była z powrotem. Wróciła obładowana dwiema reklamówkami.
    – Mam żarcie i picie! – oznajmiła radośnie i zaczęła wyjmować prowiant: duże opakowanie sałatki jarzynowej, bułki posypane makiem, herbatniki oraz dwie półlitrowe butelki wody mineralnej.
    – A tu mam najlepsze – oświadczyła z dumą, sięgając po drugą reklamówkę, w której były cztery puszki piwa.
    – Trafiłam na promocję: kup trzy piwa, czwarte masz gratis – wyjaśniła i dodała: – Chyba się nie gniewasz, że kupiłam więcej?
    – A skądże! – odrzekłem szczerze.
    Gosia oddała mi resztę – niecałe dwadzieścia złotych. Otworzyła puszkę piwa i sączyła je powoli, a ja zrobiłem to samo. Zaczęliśmy opowiadać o sobie, a właściwie to ona zaczęła. Wszystko, co mówiła dziewczyna, było dla mnie czymś odrealnionym, choć ona opowiadała o codziennych sprawach. Moja nowa znajoma pochodziła z dosyć bogatej rodziny – jej ojciec był prawnikiem, a matka lekarką. Gosia miała także starszą siostrę oraz dziadków, którzy często dawali jej kieszonkowe. Jak się okazało, lubiła żużel. Wiem, że nie kłamała, bo potrafiła bez namysłu podać najświeższe wyniki sportowe oraz nazwiska zawodników. Była dobrą biegaczką i lubiła też śpiewać.
    Napomknąłem jej nieco o moich upodobaniach i sytuacji rodzinnej. Niewiele mówiłem jednak o ojczymie – było to dla mnie zbyt bolesne, a poza tym nie chciałem zwierzać się ze wszystkiego nowo poznanej dziewczynie.
    Długie godziny upłynęły nam na rozmowie. Kiedy spojrzałem na zegarek w telefonie, była już prawie czternasta. Gosia oświadczyła, że musi już wracać do domu na obiad.
    Podzieliliśmy się żywnością, którą schowaliśmy do plecaków. Jedynie dwie butelki wody zostawiliśmy w szałasie.
    Trudno mi było rozstawać się z nią. Czułem się jakoś dziwnie – jakby moje nędzne życie nabrało nagle jakiegoś sensu. Postanowiłem, że ja również pójdę do swojego domu, bez względu na wszystko. Ostrożnie otworzyłem drzwi, bo miałem zamiar od razu zanieść koszyk z Irysem do pokoju, a bałem się, że zwróci on uwagę dorosłych.
    W mieszkaniu nie zastałem jednak nikogo. Być może matka gdzieś mnie szukała, a ojczym był w pracy. Włożyłem Irysa do klatki i usiadłem na kanapie. Po niespełna godzinie wróciła matka. Nie odezwała się ani słowem. Poszła, jak zwykle, do kuchni. Nie wiedziałem, jak się zachować. W końcu matka weszła do mojego pokoju.
    – Gdzie byłeś? Masz przecież szlaban na wychodzenie! – krzyknęła, a ja zruszyłem tylko ramionami. Rzecz jasna, matka nie omieszkała opowiedzieć ojczymowi o tym, że złamałem zakaz.
    Znów dostałem lanie, a w dodatku w nocy ojczym zrobił mi te okropności. Był wyjątkowo brutalny. Byłem posiniaczony, z rozbitej wargi sączyła się krew. Z trudem dowlokłem się do łazienki… Jedyne, co dodawało mi sił, to myśli o Gosi…

       Rozdział 13

   W poniedziałek, po przyjściu do szkoły, musiałem udać się do sekretariatu. Stamtąd odesłano mnie do szkolnej pedagog. Nie było jej jeszcze, więc czekałem przed drzwiami. Na szczęście w pobliżu nie było innych uczniów. Bałem się tej wizyty, bo nigdy jeszcze nie rozmawiałem ze szkolną pedagog, a znałem ją jedynie z widzenia. Po paru minutach kobieta nadeszła. Wszedłem za nią do jej gabinetu. Miałem spędzić w nim całą lekcję, ale w tym przypadku było to oczywiście usprawiedliwione. Usiadłem naprzeciwko, a ona zdjęła płaszcz i powiedziała, że postawi wodę na kawę. Zapytała, czy nie chciałbym herbaty. Odmówiłem, byłem bardzo spięty. Pedagog zaczęła mówić o pogodzie i o tym, że musi wypić kawę, bo inaczej będzie śpiąca przez cały dzień. Zwykle pije ten napój w domu, ale dzisiaj bardzo się jej spieszyło. Mówiła to wszystko tak, jakbym był jej kumplem. Dodało mi to nieco otuchy. Kiedy już zaparzyła kawę, przeszła do sedna sprawy. Nie miałem niczego na swoją obronę, a o mojej sytuacji w domu nie powiedziałem ani jednym słowem. Pedagog podała mi gruby zeszyt w kratkę. Na pierwszej stronie była tabelka z wypisanymi lekcjami. Na jej podstawie musiałem dorysować kolejną i tak systematycznie, każdego dnia. Każda nauczycielka miała od teraz podpisywać, że byłem na danej lekcji, a do mnie należało, by tego dopilnować. Nagle kobieta zmieniła temat i zapytała, czy mam przyjaciół. Powiedziałem jej o mojej śwince morskiej oraz Gosi. Kobieta uznała, że to bardzo dobrze, że mam jakieś zwierzątko. Dopowiedziałem, że matka i ojczym nie zgadzają się na tę świnkę i że trzymam ją w ukryciu. Pedagog obiecała, że porozmawia z nimi na ten temat. Bałem się, bo nie wiedziałem, co może z tej rozmowy wyniknąć, ale cieszyłem się, że ktoś jest po mojej stronie. Rozmówczyni zadała mi jeszcze parę pytań o relacje w domu oraz te z rówieśnikami, ale skłamałem, że wszystko jest w porządku.
    Godzina lekcyjna minęła i opuściłem gabinet pedagog. Przyznaję, że było to dla mnie trochę upokarzające po każdej lekcji podsuwać nauczycielkom zeszyt do podpisu. Oczywiście, uczniowie nie potrafili powstrzymać się od głupich komentarzy… Na którejś przerwie zobaczyłem Gosię.
    – Hej, Szymek, co tam u ciebie? Czemu masz taką smutną minę? – zapytała dziewczyna. Opowiedziałem jej o mojej sytuacji.
    – Ale cię urządzili! – rzekła Gosia ze współczuciem i dodała: – Uczestniczę w pozalekcyjnym klubie wokalnym. Gramy, śpiewamy i takie tam. Mówiłeś, że lubisz śpiewać, może przyłączysz się do nas? Wystarczy, że poprosisz swoją wychowawczynię, żeby cię tam zapisała, to nic nie kosztuje.
    Słuchałem oniemiały. Pierwszy raz w życiu ktoś mi coś zaproponował, pragnął mojego towarzystwa, a w dodatku była to dziewczyna!
    – Ja… ja nie wiem – bąknąłem niedołężnie, czerwieniąc się jak burak.
    – Będzie fajnie, zobaczysz. Już jutro o czwartej mamy zajęcia – zachęcała dziewczyna.
    – Pewnie, że chcę – przemogłem się wreszcie.
    Nagle dzwonek oznajmujący koniec przerwy sprowadził mnie na ziemię. Nie mogłem skupić się na lekcji, myślałem tylko o Gosi. Podczas następnej przerwy zaczepiłem moją wychowawczynię, która akurat miała dyżur na korytarzu. Trochę się bałem, że z powodu moich wagarów może odmówić zapisania mnie na te zajęcia. Jednak nauczycielka zgodziła się bez wahania, a nawet stwierdziła, że uczestnictwo w zajęciach dobrze mi zrobi.
    Po przyjściu do domu powiedziałem o tym matce. Przyjęła tę wiadomość dość obojętnie, a nawet odniosłem wrażenie, że jest niezadowolona.
    – Powinieneś więcej się uczyć, a nie łazić na jakieś durne zajęcia – gderała matka, ale nie zwracałem uwagi na jej słowa.
    Następnego dnia, po lekcjach, wróciłem do domu i podgrzałem sobie obiad, a po posiłku wyszedłem z mieszkania. Udałem się w stronę szkoły, bo to w niej odbywały się zajęcia muzyczne
    – Szymek, poczekaj! – rozległ się jakiś znajomy głos.
    Obejrzałem się i zobaczyłem Gosię. Do rozpoczęcia zajęć mieliśmy prawie pół godziny.
    – Zawsze przed śpiewem lubię sobie pobiegać – uśmiechnęła się dziewczyna i zapytała, dlaczego ja przyszedłem tak wcześnie.
    Odpowiedziałem, że lubię spacerować. Nie potrafiłem się przyznać, że unikam własnego domu.
    – Może pospacerujemy razem? – zaproponowała dziewczyna.
    Poszliśmy razem do parku. Czułem się jakoś nieswojo, a jednocześnie byłem bardzo szczęśliwy. Żałowałem, że z powodu chorej nogi nie mogłem biegać razem z Gosią, ale ona dobrze o tym wiedziała i dlatego zasugerowała spacer.
    W końcu wróciliśmy do szkoły. Grupę muzyczną stanowiło nieco ponad dziesięcioro uczniów, z przewagą dziewczyn. Zajęcia prowadziła moja wychowawczyni. Znów podkreśliła, że mam ładny głos.
    – Za cztery tygodnie nasza grupa będzie reprezentowała szkołę w zawodach międzyszkolnych w MOK-u. Wybierzemy zatem parę wokalną, czyli dziewczynę i chłopaka, oraz zespół instrumentalny – oświadczyła nauczycielka. – Potrzebujemy odważnych wokalistów, którzy w ciągu miesiąca nauczą się tekstów trzech piosenek. Czy są jacyś chętni? – zapytała kobieta.
    – Chodź, Szymek, my wystąpimy – szepnęła mi do ucha Gosia.
    – Nie dam rady – wyjąkałem.
    – W takim razie ja też nie wystąpię. Nie chcę śpiewać w duecie z którymś z tych chłopaków – powiedziała stanowczo dziewczyna.
    Wtedy coś mnie ruszyło. Ona na mnie liczy, chce śpiewać tylko ze mną, zależy jej na mnie!
    – Proszę pani, ja wystąpię razem z Gosią – rzekłem do nauczycielki.
    – Świetnie! Zaraz wybierzecie sobie repertuar, ale najpierw musimy znaleźć muzyków – zaśmiała się dobrodusznie nauczycielka.
    Do gry na instrumentach zgłosiło się kilkoro uczniów, a po ustaleniu wszystkich szczegółów rozeszliśmy się do domów. Wracałem razem z Gosią. Dopiero po przyjściu do domu dotarło do mnie, że przecież nigdy nie śpiewałem publicznie. Byłem bardzo nieśmiały, a na tym konkursie będzie tylu uczniów i nauczycieli… Czułem jednak, że potrafię tego dokonać – dla Gosi.
    Przez wiele dni uczyłem się tekstów piosenek. Chodziłem także na wszystkie próby i zajęcia muzyczne. Matka i ojczym patrzyli na to nie zbyt przychylnie, ale nic już nie mówili. 
    Mogłem już legalnie mieć świnkę morską, bo pewnego dnia szkolna pedagog złożyła wizytę w moim domu i przekonała dorosłych, że to zwierzątko jest mi potrzebne. W skrytości ducha miałem nadzieję, że może uda mi się nabyć drugą świnkę, ale aktualnie najważniejsze było to, że klatka z Irysem nie stała już w komodzie. 
    Często mówiłem coś do mojego gryzonia, co nadzwyczaj bawiło ojczyma, ponieważ uważał, że zwierzęta to banda bezmózgich śmierdzieli, które nic nie rozumieją, a ja jestem jeszcze głupszy, skoro mówię do świnki. Matka też tak sądziła; zawsze była tego samego zdania co Karol… 
    Nadszedł wreszcie dzień międzyszkolnego konkursu – sobota. Wychowawczyni poszła z nami do MOK-u. Jeszcze raz mieliśmy próbę i wszystko dobrze wypadło. Mieliśmy śpiewać trzy piosenki – pierwszą tylko Gosia, a dwie pozostałe w duecie. Drżałem cały. Nie przespałem całej nocy i gorączkowo powtarzałem sobie słowa piosenek, chociaż dobrze je znałem.
    Grupa z mojej szkoły miała zaprezentować się pod koniec konkursu. Chodziłem nerwowo w garderobie. Nawet Gosia była spokojniejsza. Ogarniał mnie jakiś paniczny strach… Czułem, że naprawdę nie dam rady wystąpić… Zza kulis patrzyłem lękliwie na tłumy uczniów siedzących na widowni. Byli wśród nich także ci, którzy prześladowali mnie w szkole…
    W końcu głos dobiegający z głośników zapowiedział moją grupę. Gosia żwawo wybiegła na scenę. Była bardzo żywiołowa i nawet udało się jej poderwać z miejsc publiczność.
    – Nie dam rady tak jak ona, nie dam rady! – powtarzałem raz po raz.
    Gosia skończyła już solo i zaczęła śpiewać drugą piosenkę.
    – Idź, Szymek, zaraz będziecie śpiewać razem – przynagliła mnie wychowawczyni.
    Wyszedłem sztywno na scenę, utykając. Spojrzałem na widownię, a zgromadzeni uczniowie natychmiast zaczęli chichotać i pokazywać na mnie palcami.
    – Ej, kuśtyk! Będziesz śpiewał? – krzyknął jakiś chłopak.
    Do końca pierwszej zwrotki pozostało zaledwie jedno zdanie, a miałem raptem zacząć drugą zwrotkę. Stałem jednak jak wryty, niezdolny do podjęcia jakiegokolwiek działania…

       Rozdział 14

   Czułem na sobie spojrzenia wszystkich. Chichoty na widowni wzmagały się z każdą chwilą… Gosia skończyła zwrotkę, ale nie zauważyła, że podczas jej występu przeszedłem na drugą stronę sceny. Błyskawicznie zniknąłem za kulisami. Wiedziałem, że można wyjść innymi drzwiami. Nie oglądałem się za siebie ani też nie myślałem o tym, co będzie. Wiedziałem, że zawiodłem nie tylko Gosię, ale i cały zespół. Nienawidziłem siebie za to. Naprawdę okazałem się beznadziejnym śmieciem, za jakiego uważał mnie ojczym i tak jak postrzegali mnie rówieśnicy. W drzwiach dosłownie wpadłem na moją wychowawczynię.
    – Szymek, co się stało?
    – Nie mogę tam wrócić, nie mogę – powtarzałem gorączkowo.
    – Nie musisz, Gosia jakoś sobie poradzi. Zaczekaj tutaj do końca występów – poradziła kobieta i wróciła na widownię.
    Nie mogłem czekać; spanikowany wyszedłem z budynku, jak tylko potrafiłem najszybciej. Nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Postanowiłem pójść na cmentarz. Ostatnio trochę zaniedbałem te odwiedziny. Kiedy dotarłem na miejsce, usiadłem na przydrożnym pniaku i patrzyłem smętnie na grób babci. Pierwszy raz w życiu naprawdę chciałem umrzeć… Zastanawiałem się, jak wygląda życie na innym świecie i czy spotkałbym się tam z babcią.
    Siedziałem tak w odrętwieniu niemal godzinę. W końcu wstałem i poszedłem do domu. Oczywiście, nikt na mnie nie czekał. Zdawało mi się, że jedynie Irys cieszy się na mój widok. Matka i ojczym pili wódkę w zamkniętym salonie – słyszałem dobrze ich pijackie głosy. Zapaliłem światło w pokoju, a Irys przywitał mnie swoim charakterystycznym „łik, łik”. Nakarmiłem go, pogłaskałem i wyszedłem z domu. Chodziłem bez celu po ulicach, nie wiedząc co począć. Znów przyszedłem do mieszkania, lecz tym razem głosy ucichły. Widocznie dorośli byli już bardzo pijani, więc zasnęli. Nie jedząc kolacji, przebrałem się w piżamę i wlazłem do łóżka. Długo nie mogłem zasnąć.
    W środku nocy obudziło mnie gwałtowne tarmoszenie mojego ciała. Otworzyłem oczy i ujrzałem pijanego ojczyma. W ręce trzymał jakiś kij…
    – Gdzie byłeś, głupi bachorze? Łazisz gdzieś po mieście, jak debil! Wynoś się z mojego domu, gnoju! Nie mogę patrzeć na ciebie! – darł się zwyrodnialec i zaczął ciągnąć mnie ku drzwiom.
    Nie sądziłem, że może być sadystą do tego stopnia, by wyrzucić mnie na dwór w nocy, ale przekonałem się, że tak… Ojczym wypchnął mnie z mieszkania i zwlókł po schodach, a kij wypadł mu z ręki i poturlał się na dół, czyniąc dodatkowy hałas.
    – Od dzisiaj będziesz spał na podwórku, bękarcie! – ojczym tak się wydzierał, że wszyscy sąsiedzi musieli go usłyszeć, jednak nikt nie zareagował…
    Byłem w piżamie, a ponadto boso, ale na ojczymie nie robiło to żadnego wrażenia. Wpadł w szał i zaczął mnie bić i kopać. Bił mnie jak opętany. Początkowo używał pięści, gdy nagle, na moje nieszczęście, przypomniał sobie o kiju, który leżał w korytarzu. Pomyślałem, że mnie zabije; zsikałem się z bólu… Ojczym przestał dopiero wtedy, gdy wybił mi ząb i rozbił wargę. W końcu poszedł do domu, jak gdyby nigdy nic. Matka prawdopodobnie spała pijana, albo – jak zwykle – nie interweniowała.
    Nie miałem odwagi wrócić do mieszkania. Z wielkim trudem podniosłem się i wszedłem na korytarz. Przez niedomknięte drzwi nadal odczuwałem chłód, ale przynajmniej było mi nieco cieplej. Całe ciało bolało mnie strasznie, krew z dziąsła sączyła się obficie. Miałem zakrwawioną piżamę i pełno sińców.
    Nad samym rankiem próbowałem wejść po schodach, ale niewładna noga odmówiła mi posłuszeństwa. Nagle z mieszkania wybiegła moja matka, była lekko podcięta. Mój wygląd chyba nieco ją przestraszył, bo wprowadziła mnie po schodach do mieszkania. Dała mi miskę z wodą, żebym obmył się z krwi. Poszła do kuchni i robiła śniadanie, ojczym spał. Usłyszałem głos matki, nakazujący mi, żebym uprał piżamę, zupełnie tak jakby to była moja wina. Było mi już wszystko jedno. Poruszałem się z wielkim trudem – utykałem bardziej niż kiedykolwiek i w dodatku czułem ból za każdym razem, gdy wlokłem nogę. Nie zjadłem śniadania, ubrałem się i wyszedłem z domu. Matka nawet nie spytała, dokąd idę.
    Wziąłem ze sobą telefon i próbowałem dodzwonić się do Gosi. Odebrała po którymś razie. Była na mnie zła, ale mówiła, że jeszcze nic straconego. Okazało się bowiem, że jury konkursu było niekompletne, bo jeden z sędziów nie dojechał na czas, i zawody mają zostać powtórzone. Gosia zgodziła się na spotkanie ze mną. Wróciłem do domu i zabrałem pieniądze, które jeszcze mi zostały. Nie miałem doświadczenia, ale czytałem w książkach, że kwiaty są najlepszym prezentem na przeprosiny. Kupiłem więc piękny bukiet dla dziewczyny.
    Spotkałem się z nią w naszym ulubionym parku. Czerwieniąc się, wręczyłem jej kwiaty, a ona bardzo się ucieszyła, ale mój wygląd zwrócił jej uwagę. Nie mogłem ukryć przecież sińca pod okiem i rozbitej wargi.
    – Co ci się stało? – spytała z niepokojem.
    – Pobiłem się z takim jednym chłopakiem z podwórka – rzekłem prędko, nie patrząc jej w oczy.
    – No i po co ci to było?
    – Ach, to była niewielka sprzeczka, ale teraz jest już wszystko w porządku – odparłem, chcąc jak najszybciej zakończyć temat.
    Rozmawialiśmy głównie o konkursie, a potem połaziliśmy trochę po parku. Dziewczyna powiedziała, że jest trochę spragniona. Domyśliłem się, że ma na myśli piwo. Miałem przy sobie resztę pieniędzy, więc wręczyłem jej kasę na dwa piwa, a ona poszła do sklepu i kupiła. Siedzieliśmy na ławce i piliśmy piwo. O tej porze w parku nikogo nie było, a zresztą dziewczyna rozglądała się uważnie. Spędziłem z nią dobre parę godzin, a potem poszedłem do domu. Od razu dostałem burę od matki, że spóźniłem się na obiad. Ostatnimi czasy matka przyrządzała wyłącznie gotowe dania z puszek albo ze słoików, ale uważała się za wielką gospodynię. Nie przepadałem za tymi daniami, chociaż jej samodzielnie ugotowane obiady były jeszcze gorsze. Grzebałem w misce z rozgotowanym gulaszem.
    – Jak ci nie smakuje, to nie jedz, ale już więcej nic ode mnie nie dostaniesz – skwitowała matka.
    – A co ty mi w ogóle dajesz? – spytałem dobitnie.
    Wtedy matka dała mi w twarz. Wkurzyłem się i wylałem gulasz do muszli klozetowej. Matka zaczęła przeklinać i wrzeszczeć, ale ja wyszedłem z kuchni.
    Kiedy ojczym wrócił z pracy, matka natychmiast doniosła mu o moim zachowaniu podczas obiadu.
– Skoro tak wybrzydzasz, nie będziesz dostawał żarcia, mały śmieciu! – wrzasnął.
    Nie przypuszczałem, że mówi poważnie, ale tego dnia nie dostałem już kolacji… Wieczorem poszedłem do sklepu i kupiłem sobie parę bułek i sałatkę jarzynową. Zazwyczaj o tej porze ojczym oglądał z matką telewizję albo pił alkohol. Byłem pewien, że uda mi się przemycić prowiant do mojego pokoju, jednak na progu czekał na mnie ojczym. Wyrwał mi siatkę z zakupami.
    – Co to ma znaczyć? Skąd wziąłeś forsę, okradasz mnie? – darł się potwór.
    – Kupiłem za swoje pieniądze, zarobiłem – skwitowałem, ale do niego to nie przemawiało. Wściekł się i zaczął mnie bić, a matka siedziała w kuchni i nie reagowała. Przyznałem się w końcu, że zbierałem puszki, co jeszcze bardziej go rozzłościło. Bił mnie tak, że straciłem przytomność. Ocknąłem się gdzieś w środku nocy. Drzwi do kuchni były zamknięte na klucz.

       Rozdział 15

   W poniedziałek dostałem na śniadanie dwie kromki chleba z margaryną. Ledwo co zjadłem, a zrobiło mi się niedobrze… Nie miałem już pieniędzy, bo ojczym zabrał mi te parę groszy, które miałem przy sobie.
    Poszedłem do szkoły. Jak się spodziewałem, rówieśnicy nabijali się ze mnie, że uciekłem ze sceny. Przeprosiłem moją wychowawczynię, ale ona wcale się nie gniewała. Powiedziała, że to często się zdarza i nieraz była tego świadkiem. Zainteresowała się moim wyglądem, ale jej także powiedziałem to, co Gosi.
    Oczywiście, rówieśnicy szydzili ze mnie i wypominali mi ucieczkę ze sceny. Starałem się udawać, że to wcale mnie nie boli, że nie mówią tego o mnie. Uciekałem do świata marzeń, ale efekt był krótkotrwały.
    W domu miałem wydzielane porcje jedzenia. W kółko dostawałem tylko chleb z margaryną (dwie kromki na śniadanie i dwie na kolację), na obiad w najlepszym razie parę rozgotowanych kartofli bez jakiejkolwiek omasty. Nawet moja świnka morska miała wydzielane porcje, ale na szczęście zwierzątko jadło naprawdę niewiele. Karma była tania, ale ojczym i tak narzekał, że „mały śmierdziel dużo żre”. Straciłem zapał do nauki i nie uczęszczałem już na pozalekcyjne zajęcia muzyczne – sam się wypisałem. Chodziłem głodny i poobijany. Myślałem, że gorzej być nie może, jednak któregoś dnia na przerwie podeszła do mnie Gosia.
    – Słyszałam, że wiosną mają powtórzyć te zawody… – zaczęła dziwnym tonem.
    Popatrzyłem na nią pytająco, żądny dalszych szczegółów.
    – Chciałabym wystąpić w duecie, ale…
    – Ale co? – przerwałem jej z niepokojem.
    – Nie gniewaj się, Szymek, ale co będzie, jak ty znowu uciekniesz ze sceny?
    – O co ci właściwie chodzi? – zapytałem, mając złe przeczucia.
    – Mam innego kandydata do zaśpiewania w duecie… – wyjaśniła, a ja z trudem powstrzymałem się od płaczu.
    – Nie zrozum mnie źle, ja naprawdę cię lubię, Szymon. Chodzi mi o to, że ten konkurs jest dla mnie bardzo ważny…
    – Dobrze, jak sobie chcesz – powiedziałem drżącym głosem.
    Dziewczyna patrzyła na mnie w milczeniu, po czym się oddaliła. Byłem naprawdę zdruzgotany, ale zastanawiałem się, czy ona nie ma przypadkiem racji.
    Od tamtego dnia Gosia rzadziej spotykała się ze mną nie tylko na przerwach, ale także po lekcjach. Mówiła, że musi przygotować się do występu i poprawić oceny z kilku przedmiotów, w związku z czym ma dużo nauki. Widziałem jej partnera do śpiewu. Był to Piotrek – wysoki chłopak, uczeń trzeciej klasy gimnazjum. Był ode mnie znacznie przystojniejszy, a poza tym nosił markowe ciuchy i miał drogi telefon, jak Gosia. Chyba pasował do niej bardziej niż ja… Gorączkowo myślałem, jak przekonać dziewczynę, żeby mi zaufała, ale cały problem polegał na tym, że ja sam sobie nie ufałem…
    Któregoś razu zostałem sam w klasie. Jako dyżurny musiałem podlać kwiaty, zetrzeć tablicę. Akurat do klasy weszła moja wychowawczyni, gdyż musiała coś wpisać do dziennika, a w sekretariacie panował zbyt duży tłok. Sama nawiązała ze mną rozmowę, więc napomknąłem jej nieco o Gosi.
    – Myślę, że byłoby dla ciebie dobrze, gdybyś znalazł kogoś, kto pomógłby ci oswoić się z publicznymi występami – poradziła nauczycielka i dodała, że większe szanse na wygraną w konkursie mają ci, którzy występują z własnym repertuarem.
    Wychowawczyni zmuszona była jednak wrócić do pokoju nauczycielskiego i nie mogła dłużej ze mną rozmawiać. Wziąłem sobie do serca jej rady. Zaraz po lekcjach poszedłem do MOK-u. Wiedziałem, że pracują tam instruktorzy gry na instrumentach. Jako uczeń miałbym szansę na zniżkę, ale w tamtej chwili w ogóle nie myślałem o pieniądzach. Niestety, okazało się, że jedyny instruktor odmówił mi, wymawiając się nadmiarem pracy. Błagałem go, ale facet był niewzruszony. Byłem wściekły i jednocześnie rozżalony.
    Nagle przypomniałem sobie o ulicznym muzyku. Zastanawiałem się jednak, skąd wezmę pieniądze, ale pomyślałam, że może Gosia mi pożyczy albo znów zacznę zbierać puszki.
    Najważniejsze było to, żebym w ogóle załatwił tę sprawę. Poszedłem więc na ulicę Podjazdową. Muzyk akurat nie grał na gitarze. Stał oparty plecami o mur budynku i palił papierosa. Stanąłem naprzeciw niego, jednak mężczyzna nie zwrócił na mnie uwagi. Sprawiał wrażenie niedostępnego, starego wygi, który pozjadał wszystkie rozumy.
    – Proszę pana… – zacząłem nieśmiało.
    Nic, żadnej reakcji.
    – Proszę pana, mam do pana wielką prośbę – wydusiłem wreszcie z siebie.
    Mężczyzna zgasił papierosa i raczył na mnie spojrzeć.
    – Mam za parę miesięcy ważny występ i dobrze by było, gdybym miał własny repertuar. Chodzi mi o to, że gdyby mógłby mi pan skomponować kilka piosenek. Ja zapłacę panu… – mówiłem chaotycznie, potykając się o opór na twarzy muzyka. – Szukam kogoś, kto byłby moim nauczycielem muzyki.
    – To szukaj dalej – usłyszałem w odpowiedzi.
    – Nie pomoże mi pan? – zapytałem zgnębiony.
    – Nie – odparł krótko gitarzysta.
    – Ja mam pieniądze – skłamałem.
    – Nie chodzi o pieniądze.
    – A o co?
    – O nic – uciął krótko mężczyzna i podniósł gitarę.
    – Błagam, niech się pan zgodzi! – zawołałem ze łzami w oczach.
    Mężczyzna zdjął ciemne okulary i pochylił się, żeby nawiązać ze mną kontakt wzrokowy. Zauważyłem, że ma bliznę pod lewym okiem, prawdopodobnie od cięcia ostrym narzędziem.
    – Nigdy więcej nikogo o nic nie błagaj. Dlaczego tak ci na tym zależy?
    – Zawiodłem moją koleżankę, Gosię – uciekłem ze sceny. Chciałbym znów wystąpić z nią w duecie, a ona znalazła sobie kogoś innego, bo już mi nie ufa, a chcę, żeby zaśpiewała tylko ze mną – wyjaśniłem trzęsącym się głosem.
    Muzyk patrzył na mnie w milczeniu, po czym założył okulary i po wiedział:
    – Przyjdź tu do mnie jutro po szkole.
   – To jednak zgadza się pan? – zapytałem uszczęśliwiony, lecz po chwili przypomniałem sobie o pieniądzach, więc zapytałem, ile kosztowałaby ta usługa.
    – Ty już mi zapłaciłeś – oznajmił mężczyzna.
    – Jak to? – zdumiałem się, nic nie rozumiejąc.
    – Wiele razy wrzucałeś mi pieniądze za moją grę – wyjaśnił muzyk. – Ale przecież to były grosze! – wykrzyknąłem zdziwiony.
    – Grosze też mają swoją wartość – odparł mężczyzna i zaczął grać.
    Odszedłem niezmiernie zaskoczony. Dopiero gdy wróciłem do domu, przestraszyła mnie nieco bezinteresowność muzyka. Jeśli nie chciał pieniędzy, to czego innego może chcieć w zamian? Miałem niezbyt dobre myśli, ale postanowiłem zaryzykować.
    Nazajutrz bezpośrednio po szkole poszedłem na Aleję Podjazdową. Mężczyzna grał na gitarze, ale przerwał, gdy mnie zobaczył. Schował instrument do pokrowca.
    – Chodź, pójdziemy do mojego mieszkania – powiedział muzyk.
    Trochę się wystraszyłem. Oczywiste było dla mnie, że nauka nie może odbywać się na ulicy, ale miałem nadzieję, że on zaproponuje bardziej publiczne miejsce. Głupio mi jednak było protestować. Szliśmy w stronę ulicy Kolejowej, a mężczyzna dostosował swoje kroki do moich możliwości, bo sam zwykł chodzić dosyć szybko. Weszliśmy do starej kamienicy i jak się okazało, gitarzysta mieszkał na trzecim piętrze. Przez całą drogę nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. Ogarnął mnie strach, miałem ochotę zwiać, ale myśl o Gosi trzymała mnie w pionie.
    Gdy weszliśmy do jego mieszkania, rozejrzałem się wokół – wszędzie było nienagannie czysto. Muzyk zostawił gitarę w przedpokoju i poszedł do toalety, więc miałem okazję rzucić okiem na wszystkie pomieszczenia. Dostrzegłem kuchnię, łazienkę, duży pokój i jakieś pomieszczenie z zamkniętymi drzwiami. Mężczyzna wyszedł z łazienki, po czym zawołał mnie do kuchni.
    – Podgrzeję sobie obiad, mam zupę pomidorową, chcesz spróbować? – zapytał.
    Byłem głodny i biłem się z myślami.
    – No, chodź, spróbuj – zachęcił, stawiając na stole garnek z zupą. Ładnie pachniała i była z makaronem.
    – Mogę trochę spróbować, jeśli pan chce – rzekłem nieśmiało.
    Mężczyzna przyniósł talerz i wypełnił go zupą po brzegi. Usiadłem przy stole i zacząłem jeść. Zupa była naprawdę dobra. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem taką. Chyba wiele lat temu u babci. Jadłem łapczywie, parząc wargi, aż opróżniłem talerz. Usłyszałem pytanie o dokładkę, ale odmówiłem, bo nie chciałem nadużywać gościnności. Jednak gitarzysta wyczuł mój apetyt, bo znów nalał mi talerz zupy, a ja zjadłem wszystko, do samego dna.
    – Bardzo smaczne, dziękuję. Sam pan ugotował?
    – Tak – potwierdził muzyk i oświadczył, że pora na naukę.
    Poszedłem z nim do pokoju. Pomieszczenie było dosyć duże, znajdował się w nim piec kaflowy. Moją uwagę przykuły jednak półki z książkami.
    – Te wszystkie książki są pana? – zapytałem, nie mogąc uwierzyć, że ktoś może mieć ich aż tyle w domu, a on przytaknął.
    – Pan jest Niemcem, prawda? – chciałem się upewnić, bo przecież słyszałem delikatny obcojęzyczny akcent.
    – A ty Polakiem – odparł krótko mężczyzna, ale nie zrozumiałem, co chciał mi przez to powiedzieć.
    – Jak ma pan na imię?
    – Ernest – odpowiedział gitarzysta i pozwolił, żebym mówił mu per „ty”. Sam to zaproponował, jednak czułem się trochę niezręcznie, bo przecież Ernest miał przypuszczalnie pięćdziesiąt kilka lat.
    – Jestem Szymon – oznajmiłem, wyciągając rękę.
    Byłem kiepski, jeśli chodzi o dobre maniery, ale Niemiec nie wydawał się urażony, bo wymienił uścisk, a jego dłoń była miękka i ciepła.
    – Naprawdę świetnie grasz i śpiewasz. Studiowałeś muzykę? – zapytałem z podziwem.
    – Studiowałem, ale inny kierunek.
    – Jaki? – dopytywałem, nie mogąc powstrzymać ciekawości.
    – Jestem zielarzem. Ludzie często dzwonią do mnie, by umówić się na konsultacje. Przychodzą tu osoby z różnymi dolegliwościami. Większość ziół można kupić w Nowej Rudzie, ale jeśli ich nie ma, to przywożę je z Niemiec. Mam w ten sposób stałe i pewne źródło utrzymania – wyjaśnił.
    – Sam tu mieszkasz? – dopytywałem dalej.
    – Kiedyś nie mieszkałem sam – odrzekł mężczyzna ze smutkiem, ale przynajmniej w tej sprawie zachowałem się taktownie, bo nie wypytywałem go o żadne szczegóły, a on zaczął objaśniać mi różne teorie muzyczne, które, niestety nie bardzo pojmowałem, dlatego też zapytał, czy chciałbym nauczyć się grać na gitarze, a ja potwierdziłem.
    Spędziłem u niego prawie trzy godziny. Słabo zapamiętywałem to, co mi mówił i pokazywał, ale on nie złościł się wcale, gdy się myliłem. W końcu podziękowałem mu i wyszedłem. Dopiero po wyjściu z jego mieszkania zobaczyłem na drzwiach tabliczkę z napisem: „Ernest Richter – zielarz”. Czułem się jakoś nieswojo, tym bardziej, że miałem przychodzić tu codziennie po lekcjach. Umówiłem się na szesnastą, bo przecież zajęcia szkolne kończyłem o różnych godzinach.
    Kolejnego dnia skończyłem lekcje po pierwszej, więc poszedłem do domu. Na obiad dostałem suche kartofle, których nie mogłem przełknąć. Matki nie było w domu, ale wcale nie obchodziło mnie, gdzie ona jest.
    Parę minut po moim przyjściu do mieszkania wlazł pijany ojczym.
    – Nie dali mi zasłużonej podwyżki – oznajmił tuż na progu. – To twoja wina, bękarcie! – wrzasnął psychol i uderzył mnie pięścią w twarz, po czym poszedł do salonu i włączył telewizor. Nagle wpadł jak burza do mojego pokoju, gdy akurat karmiłem Irysa.
    – Masz pozbyć się tego małego śmierdziela! Nic mnie obchodzi, co gadała jakaś belferka. Do jutra ma nie być tego prosiaka, a jeśli nadal będzie, wywalę go na śmietnik razem z tobą.
    Przestraszyłem się ogromnie, bo wiedziałem, że ten potwór nie żartuje. Wariackie napady szału ojczyma stawały się nie do zniesienia. Nie wiem, w jaki sposób potrafił tłumić agresję wobec mojej matki – nigdy jej nie uderzył.
    Przez głowę przelatywały mi myśli, jak uchronić Irysa przed tym, co spotkało mojego kota. Miałem na szczęście bujną wyobraźnię, która także tym razem mi pomogła. Ubrałem się i poszedłem na Podjazdową. Ernest był, oczywiście, na swoim miejscu.
    – Wiesz, mam w domu remont, a nie mam u kogo zostawić mojej świnki morskiej. Czy mógłbym ją przynieść do ciebie na kilka dni?
    Mężczyzna zdjął okulary i przyjrzał mi się uważnie. Pewnie dziwne wydało mu się to, by ktoś późną jesienią robił remont, ale zgodził się od razu, więc czym prędzej zaniosłem do mieszkania muzyka klatkę, a potem gryzonia w koszyku oraz karmę dla niego. Byłem zadowolony, że Irys ma tymczasowo bezpieczne lokum. Otworzyłem koszyk i wyjąłem zwierzaka.
    – To moja świnka morska, Irys.
    – Cześć, świnko – powiedział muzyk, a Irys odezwał się „łik, łik”, zupełnie tak, jakby odpowiedział na powitanie!
    – Lubisz zwierzęta? – zapytałem.
    – Tak, bardziej niż ludzi – usłyszałem w odpowiedzi, po czym Ernest zapytał, czy nie zjadłbym obiadu, a mój ściśnięty głodem żołądek sprawił, że nie byłem w stanie odmówić.
    – Mam zepsutą kuchenkę gazową i dlatego na razie nie jem u siebie obiadu… – skłamałem.
    Było mi naprawdę głupio, bo nie dość, że Ernest uczył mnie za darmo, przyjął moją świnkę pod swój dach, to jeszcze karmił mnie obiadami.
    Muzyk polecił mi pójść do pokoju i rozpoczęliśmy naukę. Od gry na gitarze strasznie bolały mnie palce – miałem nawet odciski i skóra trochę mi schodziła z opuszków. Nie dawałem jednak za wygraną – mobilizowała mnie myśl o Gosi.
    Po zajęciach pobawiłem się trochę z Irysem i wysprzątałem mu klatkę. Zacząłem niepokoić się, dokąd go zabrać na stałe, bo przecież nie mogłem nadużywać gościnności. Zasiedziałem się trochę i przed ósmą poszedłem do domu. Niemiec chciał mnie odprowadzić, ale było to zbyteczne, bo ulice były dobrze oświetlone.
    Kiedy tylko znalazłem się w mieszkaniu, od razu skoczył do mnie ojczym. Wytrzeźwiał już nieco i zaczął mnie wyzywać…


       Rozdział 16

   Miałem nadzieję, że gdy pójdę bez słowa do swojego pokoju, to Karol da mi spokój, ale on szarpnął mnie za rękę i wciągnął do środka. Rzucił mnie na łóżko jak worek ziemniaków. Broniłem się jak mogłem, ale im większy stawiałem opór, tym dotkliwiej byłem bity. Matki znów nie było w domu.
    – Śpij na podwórku, psie – syknął nienawistnie i wyrzucił mnie za drzwi.
    Jedynym pocieszeniem było to, że przynajmniej byłem w ubraniu. Usiadłem na schodach w korytarzu. Niebawem przyszła matka. Powiedziałem jej, że ojczym kazał mi spać na dworze, a ona tylko wzruszyła ramionami i poszła do domu. Chyba nienawidziłem ich oboje jednakowo. Nazajutrz miałem iść do szkoły, a nie odrobiłem jeszcze zadania domowego. Zszedłem do piwnicy. Znalazłem rulon starych worków, które kupiłem kiedyś, żeby zbierać do nich puszki. Rozesłałem worki na wilgotnej posadzce i położyłem się, jednak nie zmrużyłem oka przez całą noc. Było mi bardzo zimno. Życzyłem ojczymowi wszystkiego co najgorsze. Nad samym rankiem matka łaskawie raczyła zawołać mnie do domu. Szybko odrobiłem lekcje, wpisując rozmaite bzdury, i bez śniadania poszedłem do szkoły.
    Dopiero w szkolnej toalecie ujrzałem w lustrze swoje odbicie. Moja twarz była przeraźliwe blada i posiniaczona, oczy zapuchnięte i podkrążone. Tym razem nikt nie zwrócił uwagi na mój wygląd. Wychowawczyni pewnie myślała, że znowu pobiłem się z kolegą… Bójki w mojej szkole zdarzały się często. Na lekcjach prawie spałem.
    Nie chciałem w takim stanie iść do Ernesta. Postanowiłem, że odpuszczę sobie parę dni i tak zrobiłem. Tęskniłem za moją świnką, ale nie obawiałem się o jej los, bo wiedziałem, że jeśli gitarzysta lubi zwierzęta, to nie zrobi jej niczego złego. Problem polegał na tym, że nadużyłem gościnności Niemca; nie miałem jednak żadnego pomysłu na inne lokum dla mojego zwierzaka. Przez prawie tydzień unikałem ulicy Podjazdowej i Kolejowej. Bardzo brakowało mi Ernesta i jego ciepłego obiadu. Kiedy moje siniaki zagoiły się, poszedłem na Aleję Podjazdową. Bałem się reakcji mężczyzny, bo przeczuwałem, że będzie się na mnie gniewał.
    – Bardzo przepraszam, że nie przychodziłem, ale byłem przeziębiony. Miałem straszny katar i nie chciałem cię zarazić – powiedziałem, spuszczając pokornie głowę.
    – Już myślałem, że zostawiłeś mi świnkę w prezencie – rzekł Niemiec, ale nie wyglądał na zagniewanego. Poszedłem z nim do jego mieszkania.
    – Idź do Irysa, stęsknił się za tobą – powiedział.
    Wszedłem więc do pokoju z książkami. Klatka stała na stole, trociny były świeżo wymienione, a w misce oprócz karmy były pokrojone i obrane kawałki marchwi i pietruszki. Irys zajadał właśnie marchew. W tym momencie zaświtała mi w głowie pewna myśl.
    – W mojej rodzinie pewna osoba ma uczulenie na mocz świnki, więc chciałbym cię poprosić, żebyś pozwolił mi trzymać ją u ciebie do czasu, aż znajdę jej stałe lokum. Będę sprzątał klatkę i kupował Irysowi jedzenie, 
    Było to najbardziej wiarygodne ze wszystkiego, co wymyśliłem. Ernest pokiwał twierdząco głową.
    – Dziękuję, jesteś bardzo dobrym człowiekiem – stwierdziłem z głębokim przekonaniem.
    – Mylisz się, nie jestem – brzmiała odpowiedź.
    Popatrzyłem na Ernesta ze zdumieniem. Byłem skłonny sądzić, że mnie nie zrozumiał, co było przecież niemożliwe.
    – Długo mieszkasz w Polsce? – zagadnąłem.
–     Długo – uciął krótko muzyk.
    Zrozumiałem, że nie dowiem się o nim niczego bliższego. Powiedziałem mu, że remont został zakończony, ale nadal mam zepsutą kuchenkę gazową. Bardzo smakowały mi obiady muzyka. Czułem się podle, okłamując go, i nienawidziłem siebie za to, lecz nie byłem w stanie powiedzieć komukolwiek prawdy o moim życiu.
    Po lekcjach muzyki poszedłem do domu, w którym odbywała się huczna libacja. Słyszałem obrzydliwe pijackie głosy i wulgaryzmy. Położyłem się i nie mogłem usnąć. Miałem naprawdę poważne problemy z zasypianiem; cierpiałem na bezsenność, a gdy usnąłem, dręczyły mnie koszmary. Nigdy nie wiedziałem, kiedy ojczym przyjdzie w nocy do mojego pokoju ani też kiedy ponownie każe mi spać na podwórku…
    W szkole uczniowie traktowali mnie jak śmiecia. Ciągle wypominali mi ucieczkę ze sceny i przedrzeźniali mój sposób chodzenia. Chyba jako jedyny nie miałem drogiego telefonu. Chodziłem też stale w tych samych ubraniach, podczas gdy matce ojczym bez przerwy kupował nowe bluzki, spódnice i sukienki. Karol był obrzydliwym flejtuchem, który nawet unikał mycia. Ernest był jego przeciwieństwem – zawsze był czysty i zadbany. Mając na myśli głównie jego, postanowiłem, że znowu będę zbierał puszki. Poprzednim razem przecież mi się udało i gdyby nie to, że kupiłem sobie jedzenie, to ojczym o niczym by nie wiedział. Słyszałem, że aluminium miało już nieco wyższą wartość.
    Przez kilkanaście tygodni wymykałem się rano z domu i zbierałem puszki. Z reguły zbierałem kilkadziesiąt puszek za jednym razem. Cały problem polegał na tym, jak przetransportować puszki do punktu skupu złomu. Jak na złość, ojczym rzadko jeździł z matką do swoich rodziców albo gdziekolwiek, a to dlatego, że jego stare auto odmawiało posłuszeństwa.
    Któregoś sobotniego ranka postanowiłem pójść na cmentarz. Zawsze tam coś niecoś posprzątałem; właściwie tylko ja dbałem o nagrobek babci. Moja matka ani razu nie była na cmentarzu od czasu pogrzebu – sama o tym mówiła.
    Była czwarta rano. Jak niegdyś, teraz ponownie zobaczyłem znajomą sylwetkę nieopodal nagrobka mojej babci. Podszedłem bliżej i nie miałem już żadnych wątpliwości – to był Ernest. Nie widział mnie, bo stałem za kaplicą. Mężczyzna wkładał świeże kwiaty do wazonów stojących na okazałym nagrobku – pewnie kosztował dużo pieniędzy. Czekałem, aż muzyk się oddali. Gdy wreszcie poszedł, przyjrzałem się nagrobkowi. Widniało na nim zdjęcie kobiety oraz imię i nazwisko: Bożena Żurek-Richter. Byłem kiepski z matmy, ale obliczyłem, że kobieta nie żyje od trzynastu lat, a obecnie miałaby pięćdziesiąt cztery lata. Czyżby była żoną Ernesta? Przypomniałem sobie, jak mówił mi, że kiedyś nie mieszkał sam. Postanowiłem, że spróbuję go kiedyś nakłonić, by opowiedział mi więcej o sobie. Może gdybym sam się przed nim otworzył, wówczas on zrobiłby to samo? Mógłbym mu opowiedzieć o Gosi. Umyłem nagrobek, zapaliłem znicz i po chwili opuściłem cmentarz.
    Z nadejściem pierwszych opadów śniegu zmuszony byłem przerwać zbieranie puszek, bo z powodu wytartej kurtki bardzo marzłem. Puszki składowałem w piwnicy, a przez przypadek znalazłem środek transportu. Któregoś razu zobaczyłem na podwórku sąsiada majsterkowicza, który przewoził drewno taczką. Zapytałem, czy nie mógłby mi jej pożyczyć, a on zgodził się bez wahania. W nocy zszedłem do piwnicy i ładowałem na taczkę worki z puszkami. Przyznaję, że chyba pierwszy raz w życiu wykonałem tak ciężką, przynajmniej dla mnie, pracę fizyczną. Zwoziłem worki do białego rana, ale na szczęście była to sobota. Zaczekałem przed skupem do momentu otwarcia. Tym razem dostałem ponad trzysta złotych. Skupujący wpisał do rejestru dane kolegi, no bo niby tylko ktoś pełnoletni mógł sprzedawać puszki. Byłem uradowany taką kwotą i od razu kupiłem zapas karmy, trocin i siana dla Irysa.
    Poszedłem do sklepu z używaną odzieżą i kupiłem sobie trochę ubrań. Wyglądały jak nowe, a kosztowały grosze. Trochę kłopotu było z ich noszeniem, bo gdy przemyciłem ubrania do domu, musiałem zakładać obdarte bluzki i spodnie, a przebierałem się w piwnicy i powtarzałem czynność po przyjściu ze szkoły.
    Pewnego dnia Gosia zaproponowała mi wspólny spacer. Opowiedziałem jej, że uczę się gry na gitarze i będę mieć własny repertuar.
    – A kto cię uczy? – zapytała dziewczyna.
    – Ernest, ten uliczny muzyk, który gra na Podjazdowej. Nie bierze ode mnie żadnej kasy – wyjaśniłem.
    – Wiesz, że on siedział w mamrze? – zapytała.
    – Niemożliwe! – wykrzyknąłem zdumiony.
    – Moi rodzice kiedyś o nim mówili, a oni zawsze mają rzetelne informacje – dodała Gosia z przekonaniem.
    Nie mogłem w to uwierzyć, ale skoro Ernest jest taki skryty w sobie, to może naprawdę coś ukrywa?
    – A za co siedział? – dopytałem.
    – Nie wiem dokładnie. Rodzice mówili coś o nieumyślnym spowodowaniu śmierci, o jakimś wypadku samochodowym… – odrzekła, lecz szybko zmieniła jednak temat, mówiąc, że ma wielką ochotę na modne spodnie, jednak jej rodzice nie zgadzają się na zakup.
    – Spodnie kosztują prawie dwie stówy, a rodzice mieli ostatnio dużo wydatków, bo moja siostra wyszła za mąż. Nie mam już kieszonkowego, nawet złotówki – powiedziała dziewczyna.
    – Mam kasę, mogę kupić ci te spodnie – zaproponowałem z dumą.
    – Co ty gadasz? Nie bujasz? Skąd masz tyle forsy?
    – Zbierałem puszki.
    – Naprawdę możesz? 
    – Tak, ale musisz mi obiecać, że wystąpisz ze mną w tym konkursie – dodałem chytrze.
    – Pewnie, że wystąpię. Ten Piotrek nie może zapamiętać nawet jednej piosenki – jak nauczy się pierwszej zwrotki, to zapomina trzecią, a jak umie trzecią, to nie pamięta pierwszej.
    Pieniądze nosiłem zawsze przy sobie, bo bałem się, że ojczym albo matka mogą je znaleźć. Gosia była wniebowzięta. Nigdy nie widziałem, by ktoś cieszył się tak jak ona.
    – Dzięki, Szymek, kocham cię – zawołała i pocałowała mnie.
    To był najpiękniejszy moment i najważniejsze słowa w moim nędznym życiu. Początkowo myślałem, że Gosia wypowiedziała te słowa pod wpływem impulsu, ale nazajutrz powtórzyła mi to w szkole.
    – Chciałabyś ze mną chodzić? – zapytałem nieśmiało.
    Ja też kochałem ją już od dawna, tylko nie miałem odwagi powiedzieć jej tego, a może nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę.
    – Jasne, że tak – odparła nastolatka i sprawiła mi niespodziankę, podarowując nowoczesny telefon komórkowy, co prawda używany, ale wyglądał zupełnie jak nowy. Kiedyś należał do jej siostry, ale nie był jej już potrzebny, bo kupiła sobie nowszy model. Kiedy rodzice Gosi dowiedzieli się o prezencie, który jej sprawiłem, chcieli mi się jakoś zrewanżować. Siostra dziewczyny zaproponowała ten telefon. Byłem bardzo zadowolony z podarku, zwłaszcza że dzięki niemu miałem dostęp do Internetu.
    Okazało się, że to nie koniec niespodzianek, gdyż dziewczyna nabyła drugą świnkę morską. Gryzoń też był samczykiem, ale miał brązowo-białe futerko. Nazwaliśmy go Narcyzem, ponieważ to imię świetnie pasowało do Irysa. Na szczęście Ernest nie miał nic przeciwko drugiemu zwierzakowi i nawet zakupił większą klatkę. Trochę się bałem jak Irys zareaguje na swojego towarzysza, ale na szczęście gryzonie szybko zaakceptowały siebie nawzajem.

       Rozdział 17

   Zacząłem robić postępy w nauce gry na gitarze. Gorzej szło mi z nauką w szkole, ale Gosia też nie radziła sobie najlepiej. Opowiedziałem o niej Ernestowi. Po pierwsze – chciałem pochwalić się fajną dziewczyną, a po drugie myślałem, że to skłoni go do opowiedzenia czegoś o sobie. Jednak on nie był skory do zwierzeń. W końcu zebrałem się na odwagę i postanowiłem zapytać o to więzienie, choć bałem się trochę jego reakcji.
    – Czy to prawda, że byłeś kiedyś w więzieniu? – zapytałem nieśmiało.
    Nastała chwila ciszy. Mężczyzna popatrzył na mnie jakoś dziwnie, ale przytaknął.
    – A mogę spytać, za co siedziałeś?
    – Nie będę tłumaczyć się przed dzieckiem – odparł muzyk.
    – Myślałem, że jesteśmy kumplami. Kumple powinni być ze sobą szczerzy… – powiedziałem nieco niepewnym tonem.
    – I ty to mówisz? – zapytał Niemiec z ironią.
    – O co ci chodzi? – naprawdę nie zrozumiałem, do czego była ta aluzja.
    – Myślisz, że jestem starym głupcem? Dobrze wiem, że masz jakieś kłopoty w domu. Myślisz, że dałem się nabrać na ten remont, alergię na świnkę i zepsutą kuchenkę gazową?
    Zamurowało mnie. Sądziłem, że Ernest mi uwierzył. Było mi strasznie głupio. Nie wiedziałem, czy mam wyprzeć się wszystkiego, co byłoby kolejnym kłamstwem, czy przytaknąć.
    – No, i co, mam rację? – zapytał dobitnie mężczyzna.
    – Ja… ja… mam… czasem kłopoty… – wyjąkałem z trudem.
    Ernest spojrzał na mnie pytająco, chcąc zapewne dowiedzieć się więcej, ale ja milczałem.
    – Przepraszam, że cię okłamałem – powiedziałem ze skruchą, spuszczając głowę.
    Niemiec nie odpowiedział, tylko schował gitarę do pokrowca i oznajmił, że na dzisiaj koniec nauki. Wystraszyłem się, że być może nie udzieli mi już więcej lekcji.
    – Gniewasz się na mnie? – zacząłem cichym głosem, ale uspokoiły mnie jednak jego słowa: „Do jutra”.
    Pośpiesznie wyszedłem z jego mieszkania, w myślach analizując dzisiejszą sytuację i nie pojmowałem jej. Skoro Ernest od początku wiedział, że go okłamuję, to dlaczego wcześniej o tym nie mówił?
    Zostało mi trochę pieniędzy ze sprzedanych puszek. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia i postanowiłem kupić jakiś prezent dla Ernesta. Chciałem jakoś mu się odwdzięczyć. Chociaż byłem jego uczniem przez wiele miesięcy, to prawie nic o nim nie wiedziałem, oprócz tego, że wykonuje dwa zawody – muzyka i zielarza. Niekiedy naprawdę dużo ludzi przychodziło do niego na konsultacje; sam byłem tego świadkiem. Trudno było mi cokolwiek wymyślić na prezent. Wiedziałem jedynie, że gitarzysta pali papierosy, więc postanowiłem podarować mu zapalniczkę. Poszedłem do sklepu razem z Gosią, bo ona miała naprawdę dobry gust. Wspólnie wybraliśmy elegancką zapalniczkę w ozdobnym pudełku. Kosztowała ponad stówę, ale wcale nie żałowałem, że wydałem wszystkie pieniądze.
    Na kilka dni przed świętami zapytałem Ernesta, czy mógłbym do niego przyjść na chwilę w Wigilię, żeby złożyć życzenia. Wolałem mieć pozwolenie, bo pomyślałem, że na pewno przyjedzie do niego rodzina albo jacyś znajomi. Niemiec jednak zgodził się bez wahania. Przyznam, że nadal byłem nieśmiały, ale postanowiłem sobie, że jeśli u muzyka będzie dużo ludzi, to najwyżej dam mu prezent na progu jego mieszkania, nie wchodząc do środka.
    Właściwie to nigdy nie lubiłem świąt, bo zawsze byłem sam… Matka balowała z ojczymem w zamkniętym salonie, o prezentach nie było mowy. Nawet choinki nie było… Matka nigdy nie piekła ani nie kupowała ciasta; serwowała tylko gotowe potrawy zakupione w sklepie. Ja musiałem sprzątać i zmywać…
    Założyłem najlepsze ubrania i po południu w Wigilię poszedłem do Ernesta. Dorośli nawet nie zauważyli, że wyszedłem z domu.
    Wcześniej zadzwoniłem do Gosi z życzeniami, bo pojechała z rodzicami do starszej siostry.
    – Wesołych świąt – powiedziałem na progu mieszkania muzyka, ale to „wesołych” dziwnie brzmiało w moich ustach…
    – Wejdź do środka – zachęcił muzyk.
    Bałem się, że w mieszkaniu może być dużo ludzi, ale kiedy wszedłem do przedpokoju, nie usłyszałem żadnego dźwięku. Pomyślałem, że pewnie goście przyjdą później albo już poszli.
    – Ja właściwie tylko na chwilę – powiedziałem nieco zmieszany.
    – Możesz nawet na dłużej – brzmiała odpowiedź.
    Sięgnąłem zza pazuchę i wyjąłem pudełeczko z zapalniczką.
    – To prezent dla ciebie – zapalniczka. Zbierałem kiedyś puszki i zarobiłem trochę kasy – wyjaśniłem w obawie, by mężczyzna nie pomyślał, że komuś ją ukradłem albo coś w tym stylu.
    Niemiec obejrzał uważnie podarunek i zamrugał dziwnie oczami, jakby coś sobie przypominając.
    – Nie podoba ci się? – zapytałem cicho, z lekkim rozczarowaniem.
    – Bardzo mi się podoba, dziękuję – odezwał się po chwili.
    Nie byłem jednak do końca pewien, czy naprawdę spodobał mu się prezent. Mężczyzna wyszedł na chwilę do pokoju, który zawsze był przymknięty. Zawołał mnie do środka. Pokój nie był duży, bowiem znajdowało się w nim łóżko, była szafa, biurko i stolik z telewizorem. Na ścianach półki z figurkami żołnierzyków oraz modele samolotów i czołgów. Ernest wysunął szufladę biurka i wyjął z niej zegarek z wisiorkiem. Wyglądał na zabytkowy; widziałem takie zegarki w starych filmach.
    – To pamiątka po moim dziadku. Miałem zamiar dać ten zegarek mojemu synowi. Teraz jest twój – powiedział Ernest, podając mi zegarek.
    – A dlaczego nie dałeś go synowi? – wyrwałem się z pytaniem, gdyż byłem dość dociekliwy i nie potrafiłem pohamować ciekawości.
    – Bo nie wiem, gdzie on jest. Nie widziałem go od trzynastu lat.
    – Jak to? – zdumiałem się.
    Mężczyzna podszedł do okna i zaczął opowiadać.
    – Trzynaście lat temu zrobiłem coś strasznego… Obchodziliśmy z żoną kolejną rocznicę ślubu, która przypadała w grudniu. Świętowaliśmy u jej rodziny w Kłodzku. Wypiłem wtedy za dużo alkoholu… Wsiadłem za kierownicę… – tu gitarzysta przerwał i dopiero po chwili kontynuował. – Niemal przed samą Nową Rudą wpadłem w poślizg… Żona zginęła na miejscu…
    – A twój syn?
    – Został lekko ranny, ale wyzdrowiał. Odsiedziałem parę lat w więzieniu. Pisałem listy do syna, ale nigdy mi nie odpisał i nigdy mnie nie odwiedził… W chwili wypadku Robert miał prawie siedemnaście lat…
    – Co się z nim stało? – dociekałem.
    – Mieszkał u swoich dziadków, rodziców żony. Kiedy wyszedłem z więzienia, udałem się do teściów. Robert kończył już szkołę średnią i wybierał się na studia… Nie spotkałem się z nim; teściowie powiedzieli, że ich wnuk nie będzie widywał się z mordercą swojej matki…
    – Przecież to był wypadek! – zawołałem oburzony.
    – Oni od początku mnie nie lubili i na pewno nastawiali Roberta przeciwko mnie. Niedługo potem wyjechali, nie wiem dokąd… Teściowa dała mi na pożegnanie zdjęcie syna z balu maturalnego…
    – Naprawdę nie możesz odnaleźć Roberta?
    – Gdyby on chciał, to przyjechałby do mnie, bo wiedział, że zostanę w Nowej Rudzie.
    Dopiero teraz zrozumiałem, co znaczyła ta cisza w domu Ernesta – on też nie miał rodziny, jak ja…
    – Od tamtej chwili nie piję alkoholu, ani kropli – podsumował Ernest.
    To fakt, nigdy nie widziałem go pijanego. Zrozumiałem, że ten pokój należał do jego syna.
    – Tę bliznę masz od wypadku? – zapytałem, choć wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że moja ciekawość była nietaktowna.
    – Nie, od pobytu w więzieniu.
    – Jak to?
    – Byłem tam jedynym Niemcem i wszyscy ciągle prowokowali bijatyki ze mną. Nie chciałem się bić, ale nie miałem innego wyboru…
    – Ten świat jest jakiś dziwny. Miałem przyjaciela, który był Romem i też wszyscy go zaczepiali – rzekłem z namysłem i zapytałem muzyka po chwili, co się stało z jego samochodem.
    – Sprzedałem go na złom zaraz po śmierci żony. Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie siądę za kierownicą – odrzekł Ernest.
    Na parę chwil zapanowało milczenie. Rozejrzałem się uważnie po pokoju i dopiero wówczas zobaczyłem, że na jednej z półek stoi duże zdjęcie Ernesta z żoną i Robertem, prawdopodobnie zrobione niedługo przed tym wypadkiem, bo chłopak na zdjęciu wyglądał na siedemnaście lat. Sprawiali wrażenie bardzo szczęśliwych. Fotografia była otoczona mniejszymi zdjęciami w ramkach – wszystkie przedstawiały jego syna i żonę. Przeważnie byli w trójkę. Na jednym z nich spostrzegłem Roberta, już dorosłego. To chyba była ta fotografia, którą dostał od teściowej.
    W końcu mężczyzna zawołał mnie do kuchni. Najadłem się wigilijnymi potrawami; bardzo mi smakowały. Ernest upiekł nawet ciasto. Miał w salonie choinkę z lasu, która ładnie pachniała żywicą. Śpiewaliśmy razem kolędy. To była najpiękniejsza Wigilia w moim życiu. Późnym wieczorem poszedłem do domu. Schowałem zegarek do kieszeni. Postanowiłem, że zawsze będę miał go przy sobie, żeby nie znaleźli go ojczym albo matka. Gdy przekroczyłem próg mieszkania, poczułem cios w brzuch.
    – Gdzieś znowu był, mały śmieciu? – wrzasnął ojczym.
    – To nie twoja sprawa – odparłem, co tylko pobudziło agresję ojczyma.
    – Wynoś się z mojego domu! – ryknął zwyrodnialec.
    Złapał mnie i zrzucił ze schodów jak wór kartofli. Mój upadek narobił hałasu. Wrzaski ojczyma też były słyszalne, jednak sąsiedzi nie interweniowali… Poczułem okropny ból lewej ręki – chyba była złamana, bo nie mogłem nią ruszać. Ojczym trzasnął drzwiami i wszedł do domu. Z trudem wstałem. W głowie miałem tylko jedną myśl – iść do Ernesta. Doszedłem do budynku, w którym mieszkał, ale wyczerpany emocjami i bólem, straciłem przytomność…

       Rozdział 18

   Kiedy odzyskałem przytomność, pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, był gips na mojej ręce. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie będę mógł grać przez dłuższy czas na gitarze. Zacząłem rozglądać się wokół i rozpoznałem mieszkanie Ernesta. Leżałem w łóżku znajdującym się w salonie z książkami. Wstałem i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę siedzącego w fotelu, ubranego w garnitur oraz krawat. Chyba był nieco młodszy od Ernesta.
    – Mam na imię Łukasz, jestem przyjacielem Ernesta. On poszedł po drewno na opał, zaraz przyjdzie – wyjaśnił mężczyzna, a po chwili dodał:
    – Jestem lekarzem, na co dzień przyjmuję w Kłodzku, ale dwa razy w tygodniu przyjeżdżam do Nowej Rudy. Założyłem ci gips w moim gabinecie, ale złamanie nie jest groźne – prześwietlenie nic złego nie wykazało. Bardziej martwię się o twój stan ogólny, chłopcze.
    – Co ma pan na myśli?
    – Jesteś bardzo wychudzony. Możliwe, że masz anemię… Dobrze by było, gdybym wziął cię na obserwację do szpitala…
    W tym momencie wrócił Ernest z węglarką w jednej ręce i wiadrem drewna w drugiej. Podłożył do pieca i przyszedł do mnie.
    – Jak mnie znalazłeś? – zagadnąłem, bo pamiętałem, że nie pukałem do jego drzwi.
    – Paliłem w oknie papierosa i zobaczyłem, jak upadłeś przed samym wejściem do budynku. Wiedziałem, że Łukasz miał dyżur w Nowej Rudzie, więc zadzwoniłem do niego.
    – Wniosłeś mnie na górę? – zapytałem Ernesta z podziwem, a on potwierdził skinieniem głowy.
    – Oprócz wychudzenia zauważyłem na twoim ciele sińce i krwiaki – wtrącił lekarz.
    – Jest już późno, prześpij się, a rano opowiesz nam o wszystkim – powiedział Ernest i obydwaj mężczyźni wyszli z pokoju. Zasnąłem prędko. Obudziłem się w środku nocy i zobaczyłem muzyka przy moim łóżku…
    – Nie rób mi tego, nie rób! – zawołałem rozpaczliwie.
    – Wierzgałeś nogami jak koń, chciałem tylko przykryć cię kołdrą – wyjaśnił i zapalił światło.
    Nadal nie mogłem dojść do siebie i trząsłem się jak opętany.
    – Powiedz mi, co się dzieje w twoim domu. Kto robi ci krzywdę? Powiedz mi wreszcie!
    Zacząłem mówić… Czułem nienawiść do ojczyma. To przecież on złamał mi rękę, zrzucając mnie ze schodów, a tak bardzo zależało mi na grze na gitarze. Ernest wyglądał na wstrząśniętego.
    – Wiedziałem, że coś złego dzieje się w twoim domu, ale nie pomyślałem, że do tego stopnia.
    Nagle do pokoju wszedł kolega Ernesta.
    – Trzeba zgłosić tę sprawę policji. Zrobię ci obdukcję… – zwrócił się do mnie lekarz. Przestraszyło mnie słowo „obdukcja” – nie wiedziałem, co oznacza.
    – Nie bój się, to tylko takie oględziny, po prostu badanie. Napiszę w dokumentach, że zostałeś pobity. Masz zadawnione krwiaki i sińce, więc byłeś bity długotrwale. Do tego jeszcze to wychudzenie… – w tym momencie lekarz przerwał i rzekł po chwili: – Myślę, że to będą wystarczające dowody, żeby twój ojczym trafił do aresztu, ale sądzę, że twoja matka także powinna usłyszeć zarzut zaniedbywania obowiązków rodzicielskich.
    – Będziesz musiał opowiedzieć policji to co mnie – powiedział Ernest.
    Nie wiedziałem, co począć – ta sprawa była dla mnie krępująca, bo jemu mogłem powiedzieć, ale komuś innemu? Wiedziałem jednak, że obaj mężczyźni mają rację – to przecież nie może dłużej trwać. Sytuacja w moim domu tylko się pogarszała…
    – Po świętach zgłoszę tę sprawę – powiedział doktor Łukasz.
    – Dziękuję – odrzekłem cicho.
    Rozpoczęliśmy dyskusję we trzech. Ernest uznał, że byłoby lepiej, gdybym na razie zamieszkał u niego. Rzecz jasna, bardzo się ucieszyłem. Oczywiście, mój pobyt u niego nie byłby do końca legalny – na to zgodę musiałby wyrazić prokurator, ale w tej chwili, jak powiedział Niemiec – najważniejsze było moje bezpieczeństwo, a nie formalności sądowe.
    – Pójdę z tobą do twojego domu. Zabierzesz najpotrzebniejsze rzeczy – oświadczył.
    Poszliśmy więc do mojego mieszkania. Matka robiła coś w kuchni, a ojczym oglądał telewizję. Wszedłem do mojego pokoju i wyjąłem z szafy wielką torbę podróżną. Zacząłem pakować do niej szkolne podręczniki, zeszyty oraz ubrania. W tym momencie usłyszałem z daleka wrzask ojczyma:
    – Mówiłem ci przecież, żebyś stąd zmiatał! Po jakiego grzyba tu przyszedłeś, bachorze!
    Ja nadal spokojnie pakowałem swoje rzeczy. Ojczym wpadł jak burza do pokoju.
    – Co tu robisz, facet? – zapytał zdziwiony, zwracając się do Ernesta.
    – Zabieram stąd chłopaka – odrzekł krótko muzyk.
    – Co ty bredzisz? Wynoś się z mojego domu!
    – Ty nazywasz to coś domem? – parsknął ironią Ernest.
    Moja matka, słysząc obcy męski głos, stanęła w progu pokoju..
    – Ten facet mówi, że zabierze stąd tego bachora - poinformował ją ojczym.
    – Tak, to prawda – wyprowadzam się stąd – przyświadczyłem, skończywszy już pakowanie.
    – Co ty gadasz, Szymek? – spytała matka z niedowierzaniem.
    – To, co słyszałaś – odrzekłem wyraźnie.
    Ernest wziął moją torbę i wyszliśmy z pokoju. W przedpokoju drogę zagrodził nam ojczym.
    – Ja rządzę w tym domu. Nigdzie nie pójdziesz, mały gnoju! – wrzasnął ojczym i zamachnął się do ciosu, lecz nie zdążył mnie jednak uderzyć, bo Ernest złapał go za rękę.
    – Czujesz się mężczyzną, bo katujesz bezbronne dziecko? – zapytał.
    Ojczym próbował wyrwać rękę, ale Ernest miały silny chwyt.
    – No, chodź, spróbuj ze mną – zachęcił muzyk i puścił rękę ojczyma. Zwyrodnialec rzucił się na niego. Wystraszyłem się, bo był dobrze zbudowany i młodszy od Ernesta, ale on bez problemu dał sobie z nim radę.
    – Nie wychodź, masz mnie słuchać, jestem twoją matką – oświadczyła rodzicielka.
    – Ty nie wiesz, co to znaczy być matką – rzuciłem.
    – To wynoś się stąd, niewdzięczny bachorze – odparła sucho matka, a ja wraz z Ernestem opuściłem mieszkanie.
    Zaraz po świętach doktor Łukasz powiadomił policję, a ja poszedłem na posterunek. Miałem składać zeznania w obecności policyjnej psycholog. Kobieta była bardzo miła, jednak z trudem opowiedziałem jej wszystko po kolei; przed Ernestem miałem większą śmiałość. Nie potrafiłem powiedzieć, co naprawdę robił ojczym… To było dla mnie zbyt upokarzające i bolesne, choć przecież istotne w całej sprawie. Kobieta jednak wszystko skrzętnie notowała. Do moich zeznań zostały dołączone dokumenty dostarczone przez lekarza. Policjanci powiedzieli, że póki co mogę przebywać u Ernesta, co bardzo mnie ucieszyło.
    Niestety, nie wszystko ułożyło się pomyślnie. Moja matka i ojczym zostali zatrzymani. Matka złożyła fałszywe zeznania, że to ja niby jestem przyczyną konfliktów. Według niej kradłem pieniądze z domu (nigdy nie wziąłem nawet złotówki), nie chciałem jeść obiadów, wdawałem się w bójki z kolegami, wagarowałem. Ojczym też zrzucił winę na mnie. Przesiedział dwie doby w areszcie i został wypuszczony. Nie wiedziałem, jak dalej potoczy się sprawa.
    Mieszkałem tymczasowo u Ernesta, chodziłem do szkoły, a podczas ferii zimowych doktor Łukasz wypisał mi skierowanie do szpitala. Przeleżałem tam prawie całe ferie. Dostawałem kroplówkę i jakieś tabletki na wzmocnienie organizmu – wykryto u mnie anemię spowodowaną niedożywieniem. Matka nie odwiedziła mnie ani razu… Tylko Ernest i Gosia przychodzili do mnie. Zawsze przynosili mi coś do jedzenia – muzyk ugotowane przez siebie zupy, a dziewczyna soki w butelkach. Oboje dawali mi także owoce. Często nie byłem w stanie zjeść wszystkiego i dzieliłem się z innymi pacjentami szpitala. Kiedy zostałem wypisany, mój stan zdrowia znacznie się poprawił, więc wróciłem do Ernesta.
    Pewnego dnia do mieszkania muzyka zapukała policja, gdyż okazało się, że muszę wracać do domu, bo na razie sprawa została umorzona. Nie chciałem wracać, ale nie miałem innego wyjścia, a policjanci zawieźli mnie pod sam dom i wnieśli moją torbę na górę. Kiedy tylko odjechali, ojczym zaraz skoczył do mnie…
    – Co ty im nagadałeś, śmieciu? Przez ciebie byłem w areszcie. Czekaj, no, już ja nauczę cię rozumu! – ryknął ojczym, trzymając w ręce kij bejsbolowy…
    Zaczął bić mnie z wyjątkową siłą; znów zsikałem się z bólu. Czułem, że on chce mnie zabić. Nagle usłyszałem mocne kopnięcie w drzwi, które otworzyły się z hukiem. To był Ernest. W okamgnieniu wyrwał kij z rąk ojczyma i zaczął go nim okładać.
    – Fajnie ci jest? – zapytał gitarzysta, nie przerywając wymierzania ciosów.
    Chyba po raz pierwszy w życiu ojczym trafił na kogoś silniejszego od siebie. Skamlał jak pies i prosił o litość. Nie ukrywam, że niezmiernie mnie to cieszyło. Matka stała w przedpokoju i przyglądała się tej scenie w milczeniu.
    – Jak jeszcze raz tkniesz chłopaka, to będziesz miał do czynienia ze mną.
    – Nie dotknę go już, obiecuję – skamlał ojczym.
    – Trzymam cię za słowo – odparł Niemiec, a ja żałowałem, że nie mogę z nim mieszkać. Bardzo zaimponował mi jego czyn.
    – Skąd wiedziałeś, że będę miał kłopoty? – zapytałem go z podziwem.
    – Takie rzeczy są do przewidzenia, po prostu to czułem – odpowiedział Ernest.
    – Dziękuję – odrzekłem, naprawdę czując ogromną wdzięczność. – Gdyby nie ty, on na pewno by mnie zabił.
    Poszedłem do swojego pokoju, choć czułem się bardzo nieswojo. Bałem się, że ojczym będzie chciał mnie ukarać jeszcze dotkliwiej niż zamierzał początkowo, ale omijał mój pokój szerokim łukiem. W końcu położyłem się spać, lecz właściwie bardziej czuwałem, gdyż myślałem, że Karol przyjdzie do mnie w nocy. Na szczęście nic złego się nie stało.
    Przez wiele dni wyraźnie mnie unikał, z czego byłem bardzo zadowolony. Z matką wcale nie rozmawiałem. Chyba gniewała się, że jej ukochany dostał lanie.

       Rozdział 19

   Konkurs muzyczny zbliżał się wielkimi krokami. Nie miałem już gipsu, więc mogłem grać na gitarze. Umiałem świetnie piosenki z repertuaru Ernesta, gorzej było z publicznym wystąpieniem. Gosia także była dobrze przygotowana. Mieliśmy nawet parę prób u Ernesta. Gosia mówiła, że muzyk jest naprawdę fajny, ja też tak uważałem. Byłem ciekaw, czy on występował kiedyś na scenie, ale Ernest tylko przytaknął, nie wdając się w żadne szczegóły. Przez przypadek więcej informacji udzieliła mi moja nauczycielka muzyki. Opowiedziałem jej, że to Ernest przygotował repertuar.
    – On kiedyś grał i śpiewał w Niemczech na dużej scenie. Jego zespół był bardzo popularny nawet w Polsce. To były lata osiemdziesiąte i ludzie bili się o jego płyty, winylowe, które trudno było dostać. Wiele dziewczyn kochało się w nim w tym czasie – rozmarzyła się nauczycielka.
    – Ale dlaczego występuje teraz na ulicy? – zapytałem.
    – Tego nie wiem. Wiem jedynie, że zakochał się w Polce i przyjechał z nią do Nowej Rudy, bo ona stąd pochodziła, a jej krewni mieszkali w pobliżu naszego miasta. Sądzę, że może trudno mu było pogodzić życie zawodowe z prywatnym, a może był jakiś inny powód – powiedziała kobieta.
    – A czemu nie założył nowego zespołu w Polsce?
    – Wiesz, Szymek, kiedyś to były inne czasy… – odparła nauczycielka, ale nie zrozumiałem, co miała na myśli.
    Bardzo spodobały się jej te piosenki. Mówiła, że nigdy wcześniej ich nie słyszała. Pokazałem jej zegarek, który dostałem od Ernesta.
    – Pilnuj go jak oka w głowie, jest wart duże pieniądze. Ernestowi musi bardzo na tobie zależeć, skoro ci go podarował – powiedziała nauczycielka.
    – Naprawdę? – zapytałem z niedowierzaniem.
    – Niektórzy ludzie nie okazują emocji, mimo tego, że w głębi serca są bardzo wrażliwi – wyjaśniła kobieta.
    W dniu występu byłem dziwnie spokojny. Dzień wcześniej Ernest powiedział mi, żebym na scenie myślał wyłącznie o Gosi i nie zwracał uwagi na nic innego. Postanowiłem dostosować się do rady.
    W MOK-u sala była wypełniona po brzegi. Niektórzy gimnazjaliści pytali złośliwie, czy znów ucieknę. Wiedziałem, że nie mogę powtórnie dać takiej plamy. Bałem się, ale Ernest mówił, że każdy zawsze ma tremę przed występem. Dał mi jakieś zioła na uspokojenie i rzeczywiście one pomogły. Żałowałem, że muzyk nie mógł być na widowni – miejsca były zarezerwowane tylko dla uczniów i nauczycieli.
    – Dasz radę, Szymek – szepnęła do mnie Gosia.
    Nadeszła nasza kolej. Mieliśmy zaśpiewać trzy piosenki – jedną Gosia i dwie wspólnie. Ernest pożyczył mi swoją gitarę. Serce waliło mi jak młotem, kiedy wszedłem z Gosią na scenę. Myślałem tylko o niej i nie dostrzegałem niczego wokół. Bez problemu zacząłem grać. Nasz występ był bardzo udany. Z niecierpliwością czekaliśmy na werdykt jury. Liczyliśmy na trzecie miejsce, bo konkurencja była naprawdę duża. Wtem z głośników dobiegł głos wyczytujący trzecie miejsce, ale to nie był nasz duet. Drugie miejsce też zajął ktoś inny. Zakląłem pod nosem, że tyle wysiłku na nic. Ale wtem:
    – Pierwsze miejsce zajął duet: Małgorzata Dobrowolska i Szymon Benek! – rozległo się z głośników.
    – Ja nie mogę, Szymek, wygraliśmy! – zawołała radośnie dziewczyna i rzuciła mi się na szyję.
    – Brawo, godnie reprezentowaliście nasze gimnazjum – powiedziała wychowawczyni.
    Nagrodą był wyjazd na letni obóz do Tucholi. Choć planowany był na lipiec, bardzo się z tego cieszyłem i Gosia także. Mieliśmy pojechać z innymi uczniami, tyle tylko, że my za darmo, a za ich pobyt musieli zapłacić rodzice. Zaraz po wręczeniu nagród poszedłem do Ernesta.
    – Wygraliśmy! – zawołałem radośnie na progu, ale Niemiec nie wyglądał jednak na zbyt zadowolonego.
    –To, że umiesz zagrać trzy piosenki, nie znaczy, że jesteś prawdziwym gitarzystą – powiedział.
    – No to co? Konkurs wygrałem razem z Gosią, dzięki tobie, oczywiście – zaakcentowałem wyraźnie ostatnią część zdania, żeby muzyk wiedział, że jestem mu wdzięczny.
    – Ostatnio w ogóle nie zajmujesz się tymi świnkami morskimi – odrzekł mężczyzna z lekkim wyrzutem. Niestety, była to prawda.
    – Przygotowywałem się do konkursu – próbowałem się bronić.
    – To nie jest żadne wytłumaczenie. To twoje zwierzęta i to ty jesteś za nie odpowiedzialny – dodał Ernest z naciskiem.
    – Przepraszam, od dzisiaj będę zajmował się Irysem i Narcyzem.
    Jednak nie posiedziałem u muzyka zbyt długo, bo dostałem SMS-a od Gosi.
    – Muszę już iść, Gosia chce pilnie spotkać się ze mną – powiedziałem i wyszedłem z mieszkania, a dziewczyna czekała na mnie na klatce schodowej i zaproponowała uczczenie naszego sukcesu alkoholem.
    Oczywiście, byłem uradowany propozycją. Dziewczyna miała już kilka butelek piwa w torbie. Poszliśmy do parku, w nasze ulubione miejsce, gdzie prawie nikt nie chodził. Byłem tak podekscytowany wygraną, że wypiłem dwa piwa niemal od razu. Wieczorem wróciłem do domu – nikogo nie było, co nie smuciło mnie wcale. Walnąłem się na łóżko i spałem kamiennym snem do białego rana.
    W szkole zacząłem być inaczej postrzegany przez uczniów. Niektórzy podchodzili do mnie i gratulowali udanego występu. Jednak z nauką nie było już tak dobrze – musiałem zaliczyć kilka przedmiotów. Gosia też miała podobne problemy.
    – Kiepsko się uczę, na pewno nie będę studiowała – oznajmiła. – Może pójdę do szkoły kucharskiej, ale wcale się do tego nie spieszę.
    – Co masz na myśli?
    – Mogłabym nie zdać w tym roku i bylibyśmy razem w trzeciej klasie.
    – Naprawdę? – byłem dumny jak paw, że dziewczyna nie chce poprawić wyników w nauce tylko dlatego, aby być ze mną w tej samej klasie w przyszłym roku! W takim wypadku ja musiałem obowiązkowo zdać. Wziąłem się za naukę i poprawiłem oceny.
    W domu ojczym bił mnie znacznie rzadziej. Zacząłem nawet dostawać większe porcje jedzenia. Nie wiem, czy tak podziałała na niego policja, czy Ernest. W każdym razie taką sytuację mogłem wytrzymać.
    Zaniedbywałem jednak coraz bardziej moje gryzonie i wizyty u Ernesta. Raz, najwyżej dwa razy w tygodniu wpadałem do domu muzyka, by posprzątać im klatkę, a przecież trzeba było robić to częściej. Nie wspominając już o karmieniu. Ponieważ Ernest dbał o moje zwierzaki, to, że lekceważyłem swoje zobowiązania, nie wydawało mi się brzemienne w skutkach.
    Zdałem do następnej klasy, Gosia nie, ale o to przecież nam chodziło. Już w dniu rozdania świadectw poprosiliśmy nauczycieli, żeby od nowego roku szkolnego umieścili nas w jednej klasie i nasza propozycja została zaakceptowana.
    W lipcu pojechałem z Gosią do Tucholi. Nigdy w życiu nie byłem na wakacjach. Zawsze lubiłem przyrodę i lasy. To był najwspanialszy miesiąc w moim życiu – tylko ja i moja dziewczyna. Na innych uczniów nie zwracałem uwagi. Wysłałem stamtąd pocztówkę do Ernesta. Zapłaciłem nieco drożej, bo chciałem, żeby na pewno ją dostał.
    Na początku sierpnia wróciliśmy do Nowej Rudy. Akurat w MOK-u były organizowane bezpłatne zajęcia dla młodzieży: gra w szachy, kręgle i takie tam. Gosia bardzo chciała brać w tym udział, więc ja też się na to zapisałem. Prawie codziennie tam chodziliśmy. U Ernesta byłem tylko trzy razy od czasu powrotu z Tucholi. Najważniejsza była dla mnie Gosia, a nie moje zwierzęta.
    Ojczym jednak znów stał się wobec mnie bardziej brutalny. Być może sam sprowokowałem tę sytuację, bo powiedziałem, że nie chodzę już na lekcje gry na gitarze. Może gdybym wtedy opowiedział policji o wszystkim, sprawa potoczyłaby się inaczej?
    Któregoś dnia, na kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, ojczym znów zrobił mi te okropne rzeczy… Zrozumiałem, że on się nie zmieni, że to nadal będzie trwało. Wstydziłem się jednak iść do Ernesta. Wyglądałoby to tak, że pamiętam o nim tylko wtedy, gdy mam kłopoty, ale to chyba była prawda. Zwierzyłem się z tego Gosi. Rzecz jasna, nie powiedziałem jej, że pobił mnie ojczym, tylko ponownie powtórzyłem wersję o koledze.
    – Myślę, że powinieneś naprawdę zająć się świnkami. Ernest ma rację, że to twój obowiązek. Śpiewaliśmy piosenki z jego repertuaru i tylko dlatego wygraliśmy. Powinieneś pójść i go przeprosić – powiedziała dziewczyna z przekonaniem.
    – Ale co zrobić, jeśli on będzie gniewał się na mnie? – zapytałem z niepokojem.
    – No, to nie wiem co wtedy. Nie obraź się, Szymek, ale sam sobie jesteś winien – podsumowała Gosia. Wiedziałem, że ma rację.
    Tego samego dnia, wieczorem, poszedłem do Ernesta. Kupiłem bukiet róż na przeprosiny – Gosia dała mi kasę. Przez chwilę stałem przed drzwiami, wreszcie zapukałem. Mężczyzna bez słowa wpuścił mnie do środka.
    – Ernest, ja chciałem bardzo cię przeprosić – powiedziałem jednym tchem. – Byłem głupi, że tak postępowałem. Gdyby nie ty, to nie wygrałbym tego konkursu. Ty uczyłeś mnie za darmo, częstowałeś obiadami i dbałeś o moje świnki – nikt inny by tego nie zrobił… Masz rację, że nie jestem prawdziwym gitarzystą – chciałbym, żebyś znowu mnie uczył grać… – mówiłem trzęsącym się głosem, ściskając w ręce bukiet.
    Ernest patrzył na mnie gniewnym wzrokiem.
    – Błagam, wybacz mi – powiedziałem z wielkim żalem, a na dodatek rozryczałem się jak małe dziecko.
    – Mówiłem ci już kiedyś, żebyś nikogo o nic nie błagał – odparł Niemiec.
    – Co mam zrobić, żebyś mi wybaczył? – zapytałem ze łzami w oczach.
    – Już ci wybaczyłem, przestań płakać – odpowiedział muzyk, po czym zaproponował mi zjedzenie frytek. Po posiłku opowiedziałem mu o tym, co zrobił ojczym.
    – Myślę, że znów powinieneś złożyć zeznania na policji. Musisz jednak wszystko im powiedzieć.
    – To nic nie da, ojczym urobił matkę i oboje są przeciwko mnie – westchnąłem.
    Po kolacji wysprzątałem klatkę i zauważyłem, że gryzonie odzwyczaiły się ode mnie – nic dziwnego, ostatnio prawie wcale się nimi nie zajmowałem. Ernest brał je na ręce, a ja nie mogłem nawet ich pogłaskać, bo uciekały przede mną.
    Długo siedziałem u muzyka, po czym on odprowadził mnie do domu. Na klatce schodowej stał ojczym. Rozmawiał z sąsiadem majsterkowiczem. Kiedy tylko mnie zobaczył, przerwał dyskusję, a sąsiad poszedł do domu. Ojczym zbiegł po schodach w okamgnieniu. Nie zdążył jednak niczego zrobić, bo wtem do budynku wkroczył Ernest. Widocznie stał za niedomkniętymi drzwiami i wszystko widział.
    – Powiedziałem ci, że nie masz prawa tknąć chłopaka – syknął muzyk. Ojczym znowu skoczył do niego, ale efekt był taki sam jak kiedyś. Tym razem jednak Ernest sprał go jeszcze dotkliwiej. Podziękowałem mu i poszedłem do domu. 
    Ojczym dopiero po półgodzinie przywlókł się z powrotem. Byłem pewien, że już mnie więcej nie skrzywdzi. Nie przypuszczałem, że niebawem stanie się coś niewyobrażalnego, coś przerażającego, co zmieni na zawsze moje życie…

       Rozdział 20

   Rozpocząłem naukę w trzeciej klasie gimnazjum. Gosia siedziała ze mną w ławce na każdej lekcji. Wielu chłopaków zazdrościło mi takiej fajnej dziewczyny. Rzadziej byłem szykanowany, bo wielu uczniów pamiętało mój występ w MOK-u. Dzięki Gosi czułem się wyjątkowo. Częściej też sięgałem po alkohol – moja dziewczyna sponsorowała jego zakup. Nie wagarowałem, bo znałem konsekwencje takiego postępowania. Alkohol piliśmy tylko w weekendy – zazwyczaj piwo, czasem wino.
    Co drugi dzień chodziłem do Ernesta na naukę gry, a któregoś razu poszedłem do niego po wypiciu dwóch piw.
    – Piłeś alkohol – powiedział Ernest już na progu.
    – Tylko parę łyków piwa – skłamałem.
    – Nieprawda. Nie będziesz mógł więcej przychodzić do mnie, jeśli będziesz pił alkohol. To niedobrze, że w tak młodym wieku już pijesz – powiedział muzyk stanowczo.
    – Przepraszam, to się więcej nie powtórzy – odrzekłem, ale tym razem nie czułem skruchy. Byłem święcie przekonany o swojej bezkarności. Sądziłem, że Ernest wszystko mi wybaczy.
    – Szymon, ja nie żartuję. Jeśli jeszcze raz zobaczę cię wypitego albo poczuję od ciebie alkohol, zabronię ci tu przychodzić – odrzekł Niemiec surowo i zaczął opowiadać mi o konsekwencjach picia alkoholu – zdrowotnych i moralnych.
    Nie wziąłem sobie ostrzeżenia do serca, jednak jakoś tak się składało, że nie przychodziłem do niego pod wpływem alkoholu.
    Był już październik, kiedy pewnego dnia ojczym oznajmił, że stracił pracę. Był bardzo wściekły. Twierdził, że to moja wina. Bydlak pobił mnie dotkliwie. Pamiętam, że była to sobota i akurat miałem spotkać się z Gosią. Chętnie wyżaliłbym się jej, ale jak na złość dziewczyna zadzwoniła do mnie i powiedziała, że nie może spotkać się ze mną, bo jedzie z rodzicami do siostry. Byłem bardzo wkurzony. W piwnicy została mi butelka wina, której nie wypiliśmy kiedyś z Gosią. Szybko opróżniłem zawartość butelki, co spotęgowane dodatkowo emocjami spowodowało, że byłem nieźle wypity. Nie bacząc na nic, poszedłem do Ernesta.
    – Zabroniłem ci picia alkoholu, więc wyjdź z mojego domu – rzekł mężczyzna surowo.
    – Tak, piłem, i co z tego? Boisz się, że będę taki sam jak ty? Że wsiądę po pijaku za kierownicę i zabiję własną żonę? Że pójdę do więzienia, tak jak ty? Będę pił, jeśli zechcę. Wcale nie muszę do ciebie przychodzić! Spójrz na siebie – tylko życie sobie zmarnowałeś – zamiast występować na scenie, pitolisz na gitarze pod mostem, grajku uliczny! – darłem się bez opamiętania. Ernest podszedł do mnie i spojrzał mi twardo w oczy, ale nie uderzył mnie.
    – Wyjdź – powiedział i otworzył drzwi.
    Poszedłem zaraz do parku i usnąłem na ławce. Kiedy się obudziłem, dotarło do mnie, co zrobiłem… Wiedziałem już, że wszystko przepadło, że nie odzyskam już zaufania Ernesta. Jak mogłem być takim podłym głupcem? Chyba wyładowałem gniew na nim dlatego, że wiedziałem, że on nic mi nie zrobi. Ojczymowi nigdy w życiu bym się nie postawił…
    Ernest chciał dla mnie dobrze, uczył gry za darmo, karmił mnie i moje zwierzaki, bronił przed ojczymem, narażał się dla mnie, bo przecież nie mógł wiedzieć, że da radę ojczymowi, odwiedzał mnie w szpitalu, a ja tak bardzo go zraniłem! Nienawidziłem siebie za to i po przyjściu do domu naplułem na moje odbicie w lustrze, ale wcale mi nie ulżyło. Postanowiłem sobie, że następnego dnia pójdę błagać go o przebaczenie. Zadzwoniłem do Gosi, chcąc prosić ją o radę.
    – No, to nieźle. Moim zdaniem on ci już nie przebaczy, ale dobrze zrobi, bo ja też bym ci czegoś takiego nie wybaczyła – mówiła dziewczyna przez telefon.
    – Gosia, błagam, doradź mi coś – poprosiłem drżącym głosem, wiedząc, że kwiaty nic nie pomogą.
    – Naprawdę nie wiem, Szymek, może powinieneś błagać go na kolanach – odrzekła Gosia pół żartem, pół serio, jednak ja wziąłem jej słowa na poważnie i byłem gotowy na wszystko.
    W niedzielę, wczesnym rankiem, poszedłem na ulicę Podjazdową. Zobaczyłem przed sklepem znajomy samochód. Podszedłem bliżej i po tablicy rejestracyjnej poznałem, że auto należy do ojczyma. On nigdy tutaj nie parkował, więc bardzo mnie to zaniepokoiło.
    Na ulicy nie było nikogo. Wiedziałem, że Ernest niebawem przyjdzie. Przyczaiłem się za budynkiem. Istotnie, po niedługim czasie zobaczyłem nadchodzącego muzyka. Już miałem iść do niego, gdy nagle zza witryny sklepowej wyskoczył ojczym. Był po przeciwnej stronie ulicy. Wyjął coś z kieszeni, wykonał ruch ręką, usłyszałem trzy strzały, po czym, jak gdyby nigdy nic, bydlak wsiadł do auta i odjechał. Kule trafiły Ernesta… Ojczym był prawdziwym śmieciem i tchórzem – wiedział, że nie pokona go w walce na pięści, więc użył nikczemnie broni palnej.
    – Nie! – wrzasnąłem. Nie wiem, jak to się stało, ale biegłem jak szybkobiegacz. Dopadłem do leżącego na ulicy Ernesta… Był nieprzytomny…
    – Ernest, trzymaj się – zaszlochałem i zadzwoniłem po pogotowie.
    Zawsze miałem telefon przy sobie. Cały czas byłem przy Erneście – jego koszula była cała we krwi. Karetka pogotowia przyjechała po piętnastu minutach. Ernest został przewieziony na oddział intensywnej opieki medycznej w Nowej Rudzie. Ja pojechałem wraz z nim, bo powiedziałem ratownikom, że muzyk jest moim ojcem. Gitara Ernesta została na ulicy, ale w tamtej chwili nie sposób było o niej pamiętać.
    W szpitalu nie mogłem usiedzieć w jednym miejscu. Zadzwoniłem do doktora Łukasza, przyjaciela Ernesta, a on zjawił się tak prędko jak tylko się dało. Ernest był operowany. Operacja trwała ponad dwie godziny. Doktor Łukasz był przy tym obecny. Kiedy wyszedł z sali operacyjnej, przybiegłem do niego.
    – I co z Ernestem? – zapytałem z nadzieją w głosie.
    – Jego stan jest bardzo ciężki, by nie powiedzieć krytyczny… To były trzy strzały w klatkę piersiową, z bliskiej odległości – jego obrażenia wewnętrzne są bardzo rozległe… – wyjaśnił doktor smutnym głosem.
    – Ale on wyzdrowieje, prawda?
    – Nie chcę dawać ci złudnej nadziei… Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale najbliższa doba będzie decydująca, ale musisz być przygotowany na najgorsze – wyjaśnił doktor.
    – Czy to znaczy, że on może umrzeć?
    – Istnieje duże prawdopodobieństwo, że niestety, tak, ale nie można tracić nadziei – odrzekł doktor, ściskając mnie za ramię i poszedł do innego gabinetu.
    Poszedłem do sali, w której leżał Ernest. Był podłączony do jakiejś aparatury. Była przy nim pielęgniarka i zmieniała mu kroplówkę. Zapytałem ją o tę aparaturę. Kobieta wyjaśniła, że jeśli kreska widoczna na aparaturze jest zygzakowata, to wszystko jest w porządku.
    Kiedy kobieta wyszła, usiadłem na krześle przy łóżku Ernesta. Nigdy w życiu nie miałem takiego poczucia winy jak w tamtej chwili. Poczułem jego kurtkę pod moim tyłkiem i chciałem powiesić ją na krześle. Kieszenie kurtki były rozsunięte i zobaczyłem w jednej z nich pocztówkę z Tucholi i zapalniczkę, którą mu dałem. Dopiero wtedy zrozumiałem, że Ernest kocha mnie jak syna…
    Zdałem sobie sprawę, że może stać się najgorsze, a ja nie będę miał nawet okazji, by uzyskać jego przebaczenie… Własna wina i czyn ojczyma wrzały w moim sercu.
    Wybiegłem ze szpitala. W głowie miałem tylko jedną myśl – zabić ojczyma. Nie myślałem wcale, w jaki sposób. Wpadłem na podwórko przy moim budynku. Komórka sąsiada majsterkowicza była otwarta. Zobaczyłem siekierę opartą o drzwi. Bez namysłu chwyciłem ją i poszedłem do domu. Matka siedziała w kuchni, a ojczym jak zwykle oglądał telewizję w salonie. Wpadłem do salonu, po czym z całej siły walnąłem ojczyma ostrzem siekiery w łeb. Bydlak spadł z fotela, a ja waliłem go po łbie ze zdwojoną siłą, aż zniekształciłem mu czaszkę. Rzuciłem siekierę i opuściłem mieszkanie. Nie zwróciłem nawet uwagi, że mam zakrwawione ubranie.
    Biegłem do szpitala tak szybko jak tylko potrafiłem. Zdyszany usiadłem w poczekalni. Nagle usłyszałem przeraźliwy pisk aparatury dobiegający z sali Ernesta. Wszyscy lekarze zbiegli się tam, a ja wraz z nimi. Kreska na aparaturze była pozioma… Lekarze używali jakichś elektrowstrząsów, ale to nie skutkowało… Po kilkunastu minutach przerwano reanimację…
    – Dlaczego nic nie robicie? Dlaczego przestaliście? Zróbcie coś! – wołałem rozpaczliwie.
    – Bardzo mi przykro, Szymon – powiedział doktor Łukasz.
    Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale rzuciłem się na łóżko Ernesta i zawołałem:
    – Tato, nie zostawiaj mnie! Ja cię potrzebuję!
    Wtem usłyszałem przerywany dźwięk „pip, pip” i kreska znów była zygzakowata!
    – Od ponad dwudziestu lat jestem lekarzem; po raz pierwszy coś takiego widzę, to istny cud – skomentował doktor Łukasz.
    Stan Ernesta był stabilny. Myślałem tylko o nim. Przez kilka dni nocowałem w szpitalu, nie chodziłem do szkoły. Od szpitalnego łóżka oddalałem się tylko po to, by nakarmić Irysa i Narcyza. Doktor Łukasz pozwolił mi wziąć klucze do mieszkania Ernesta. Kiedy przypomniałem sobie o gitarze muzyka, już nie było jej na ulicy Podjazdowej, ale nie martwiłem się zbytnio utratą instrumentu. Nie odbierałem też żadnych połączeń telefonicznych od Gosi.
    Po paru dniach Ernest odzyskał przytomność. Był bardzo osłabiony i doktor Łukasz mówił, bym na razie nie męczył go rozmowami. Bardzo chciałem prosić go o wybaczenie, ale musiałem z tym jeszcze zaczekać.
    W końcu do szpitala przyjechała policja. Zostałem zatrzymany pod zarzutem zabójstwa ojczyma. Moją sprawą zajął się sąd dla nieletnich w Kłodzku. Przyznałem się do wszystkiego i opowiedziałem całą historię mojego życia. Lokalne media napiętnowały mnie jako „nastoletniego bandytę, który bez powodu, z premedytacją i ze szczególnym okrucieństwem zabił ojczyma”. Ja tymczasem miałem gdzieś, co myślą o mnie inni ludzie. Myślałem o Erneście, który leżał jeszcze w szpitalu.
    Przebywałem tymczasowo w ośrodku psychiatrycznym i byłem badany przez biegłych lekarzy. Uznali oni, że czyn popełniony przeze mnie wynikał z długotrwałej przemocy psychicznej, fizycznej oraz molestowania przez ojczyma. Pod uwagę wzięto moją dojrzałość psychiczną oraz silną więź emocjonalną z Ernestem – psychiatrzy twierdzili zgodnie, że działałem w afekcie, a nie z premedytacją. Nie rozpoznali u mnie żadnych skłonności psychopatycznych.
    W międzyczasie do zeznań dołączyła się moja nauczycielka muzyki, która potwierdziła, że widziała mnie pobitego. Gosia miała skończone siedemnaście lat i też mogła zeznawać. Policja znalazła w moim domu pistolet, z którego ojczym postrzelił muzyka. Ernest opuścił szpital i przyłączył się do zeznań. Jakoś tak się potoczyło, że nie miałem okazji z nim porozmawiać.
    Po kilku rozprawach Sąd uniewinnił mnie, a mojej matce postawiono zarzut niedopełnienia rodzicielskich obowiązków – została skazana na trzy lata w zawieszeniu. Z mocą prawną mogłem legalnie mieszkać u Ernesta. Cieszyłem się, że muzyk wyraził na to zgodę; w przeciwnym razie trafiłbym do jakiejś placówki opiekuńczej. Miałem też regularnie chodzić do psychologa.
    Zaraz po zakończeniu rozprawy postanowiłem prosić Ernesta o wybaczenie, a jednocześnie chciałem wyrazić swoją wdzięczność. Padłem przed nim na kolana.
    – Nigdy więcej nie poniżaj się tak, synu. Nie zasłużyłeś na to – rzekł muzyk, podnosząc mnie.
    – Zasłużyłem – powiedziałem stanowczo.
    – Każdy powinien otrzymać drugą szansę. Ja jej nie dostałem. Podczas tamtej Wigilii nie powiedziałem ci wszystkiego. Kiedy wyszedłem z więzienia, poszedłem do teściów i na kolanach błagałem ich o przebaczenie…
    – I wybaczyli ci, prawda? – zapytałem, sądząc, że otrzymam twierdzącą odpowiedź.
    – Nie, nie wybaczyli. Teściowa dała mi zdjęcie mojego syna i to było wszystko – westchnął Ernest.
    – Może ci wybaczyli, ale chcieli, żebyś cierpiał – rzekłem z namysłem.
    – Możliwe, ale tego już się nie dowiem. Za grzechy trzeba ponieść karę.
    – Zostawiłem na ulicy twoją gitarę, przepraszam. Ktoś ją zabrał – oznajmiłem ze skruchą.
    – Chyba to znak, że trzeba zacząć nowe życie i zamknąć niedomknięte drzwi przeszłości – uśmiechnął się Ernest.
    Poszedłem z nim do jego mieszkania, które było już także moim domem. Mieszkałem u Ernesta, a Gosia – wbrew swoim rodzicom – często mnie odwiedzała. Miałem nauczanie indywidualne, dzięki któremu znacznie poprawiłem wyniki w nauce. Muzyk kupił dwie gitary – dla siebie i dla mnie. Zrobiłem spore postępy w grze – czasem nawet zastępowałem Ernesta podczas ulicznego muzykowania.
    Zacząłem chodzić bez utykania, po części dzięki niezwykłemu przypływowi adrenaliny na wskutek dramatycznych wydarzeń związanych z postrzeleniem Ernesta, a po części dlatego, że miałem rehabilitację, na którą jak się okazało, nie było za późno.
    Kiedy ukończyłem gimnazjum, Gosia miała już osiemnaście lat i wprowadziła się do nas. Nigdy już nie wypiłem nawet kropli alkoholu, moja dziewczyna też nie. Była uczennicą szkoły kucharskiej i często wyręczała Ernesta w gotowaniu. Nawet ja potrafiłem coś upichcić.
    Pierwszy raz od wielu lat poczułem się naprawdę szczęśliwym człowiekiem i wreszcie miałem wspaniałego ojca, jakim stał się dla mnie Ernest. Nie łączyły nas więzy krwi, lecz wspólne przeżycia i silna więź emocjonalna.
    Moje doświadczenia nauczyły mnie, że nie trzeba wstydzić się mówić o swoich problemach. Z czyjąś pomocą znacznie łatwiej je rozwiązać. Nie można też być obojętnym na krzywdę innych, bo konsekwencje takiej obojętności mogą być niewyobrażalne.
    Skoro jednak nawet mój los się odmienił, nikt nie powinien tracić nadziei na lepsze jutro.

Rozdział 21

   Przez chwilę stałem na korytarzu, po czym otworzyłem drzwi wejściowe. Westchnąłem ciężko, ponieważ musiałem iść na kolejną wizytę do poradni psychologicznej. Jedynym pocieszeniem było to, że za dwa lata będę pełnoletni, więc nakaz sądu przestanie już mnie obowiązywać. Miałem obawy przed nieznaną lekarką psychiatrii, bo jej poprzedniczka przebywała na urlopie macierzyńskim, a nawet doszły mnie słuchy, że nie wróci do pracy.
    Szedłem powoli, a chłód marcowego poranka orzeźwiał moje myśli. Gdy ujrzałem budynek, będący celem mojej wyprawy, jeszcze raz przetarłem okulary, choć nie wymagały czyszczenia; był to raczej mój odruch nerwowy.
    W poczekalni nikogo nie było, ponieważ w piątki inni pacjenci przychodzili dopiero po południu. Zastukałem do drzwi gabinetu i wszedłem do środka. Ujrzałem starszą kobietę, przeglądającą jakieś dokumenty. Ledwie zdążyłem wymówić słowa powitania i zdjąć kurtkę, a już usłyszałem polecenie, żebym opowiedział wszystko o sobie.
    – Przecież ma to pani zapisane w dokumentach – odrzekłem zmieszany, siadając przy jej biurku. Miałem nadzieję, że nie będę musiał przywoływać bolesnych wspomnień z dzieciństwa, które chciałbym wymazać z pamięci.
    – Szymon, musisz to zrobić, taka jest procedura – usłyszałem odpowiedź. Odniosłem wrażenie, że był to kaprys tej kobiety, a nie formalność. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem mówić:
    – Urodziłem się z lekkim niedowładem lewej nogi, kulałem, ale teraz chodzę normalnie. Moi rodzice nadużywali alkoholu i ciągle się kłócili, często dochodziło do rękoczynów.
    Ojciec bił matkę, a ona mnie… Zresztą oni wcale nie dojrzeli do tworzenia rodziny; ich ślub był spowodowany presją otoczenia, a nie miłością. Rodzice często mówili, że byłem niechcianym i nieplanowanym dzieckiem…
    Miałem sześć lat, gdy ojciec wyjechał za pracą do innego miasta, a przy okazji znalazł kochankę. Przez jakiś czas przysyłał spore sumy pieniędzy, ale nieoczekiwanie przestał robić przelewy. Sprzedał swoją firmę budowlaną i zniknął bez śladu. Możliwe, że wyjechał za granicę. Nigdy nie interesował się moim losem, tak jak większość krewnych, z którymi moi rodzice byli wiecznie skłóceni…
    Matka utrzymywała mnie i siebie z pieniędzy przyznanych przez MOPS. Była u nas bieda, często chodziłem głodny, nosiłem ciągle te same ubrania. Początkowo pomagała nam jedynie babcia ze strony ojca – opiekowała się mną i łożyła na utrzymanie domu.
    Dzieci dręczyły mnie w szkole i nazywały kuśtykiem. Nawet matka mówiła mi, że jestem kaleką… Nauczyciele bagatelizowali mój problem, a ja często chowałem się przed rówieśnikami w szkolnej toalecie. Potrafiłem przesiadywać w niej całe przerwy…
    Chodziłem do szóstej klasy, gdy matka znalazła partnera, który miał na imię Karol i był ochroniarzem w supermarkecie, a oprócz tego prowadził nielegalne interesy. Kupował jej wszystko, czego zapragnęła, nawet drogie perfumy, a mnie traktował jak śmiecia.
    Ojczym… – przerwałem łamiącym się głosem. Dopiero po chwili kontynuowałem: – Głodził mnie, wyzywał, ale najgorsze było to, że molestował i dotkliwie bił… Bardzo często kazał mi spać na podwórku. Matka nigdy nie reagowała; razem z nim piła dużo alkoholu. Zacząłem spijać resztki po ich libacjach…
    Opuściłem się w nauce, wagarowałem, nie mogłem już wytrzymać w szkole, ponieważ byłem nieustannie gnębiony przez rówieśników, a dodatkowym ciosem było dla mnie to, że zmarła moja babcia…
    Kiedy byłem uczniem drugiej klasy gimnazjum, poznałem moją dziewczynę, Gosię. Miała szesnaście lat, ale uczyła się słabo i powtarzała trzecią klasę. Wystąpiłem z nią w konkursie wokalnym, lecz z powodu tremy i obecności moich szkolnych prześladowców uciekłem ze sceny. Dostaliśmy jednak szansę, aby wystąpić ponownie. Wtedy poprosiłem ulicznego gitarzystę, Ernesta Richtera, aby został moim nauczycielem muzyki. Uczył mnie gry na gitarze za darmo, częstował obiadami i zaopiekował się moją świnką morską, a także udzielił mi porad, jak radzić sobie ze stresem. Dzięki piosenkom z jego repertuaru wygrałem z Gosią międzyszkolny konkurs.
    W święta Bożego Narodzenia ojczym dostał kolejnego napadu szału i zrzucił mnie ze schodów, przez co złamałem rękę. Dobrze, że mieszkałem na parterze… W końcu nie wytrzymałem i złożyłem zeznania na komisariacie. Partner matki był przesłuchiwany razem z nią, ale oboje skłamali, że wdawałem się w bójki z kolegami, kradłem pieniądze. Policja umorzyła sprawę, a ojczym chciał zatłuc mnie na śmierć. Ernest pobił go w mojej obronie. Karol szukał zemsty i postrzelił go z pistoletu. Nie mogłem już tego wszystkiego znieść, więc zabiłem ojczyma…
    Psychiatrzy uznali, że działałem w afekcie. Sąd nakazał, żebym regularnie chodził do poradni. Moja matka została skazana za znęcanie się nade mną, ale ze względu na zły stan zdrowia przebywa obecnie na wolności. Bardzo rzadko ją widuję; wyprowadziła się nawet z naszego dawnego mieszkania.
    Ernest mnie usynowił. Mieszkam u niego razem z moją dziewczyną. Jednocześnie ukończyliśmy gimnazjum, bo ona znów została drugi rok w ostatniej klasie. Mam dwie świnki morskie – Irysa oraz Narcyza, którego nabyła Gosia.
    Ona chodzi do szkoły kucharskiej i bardzo lubi sport, a szczególnie żużel, tak jak ja.
    – Powiedz coś więcej o swoim przybranym ojcu – rzekła kobieta, poprawiając się na krześle.
    – Jest Niemcem, ma pięćdziesiąt sześć lat. To zielarz z wykształcenia, z zamiłowania muzyk. Ernest jest wdowcem, bo piętnaście lat temu wsiadł za kierownicę pod wpływem alkoholu, stracił panowanie nad autem i doszło do wypadku, w którym zginęła jego żona. Od tamtej chwili nie pije ani kropli alkoholu i nie jeździ samochodem; sprzedał nawet swoje auto, odsiedział również wyrok w więzieniu. Cały czas bardzo żałował tego, co się wydarzyło, i błagał teściów o przebaczenie, ale oni mu nie wybaczyli. To głównie z ich powodu stracił kontakt z biologicznym synem, który ma obecnie trzydzieści dwa lata.
    – A jak się zwracasz do tego Niemca? – zapytała lekarka, wysuwając szufladę biurka i wyjmując tekturową teczkę. Trochę zdenerwował mnie jej pogardliwy ton, którym zapytała o „tego” Niemca.
    – Mówię do niego „tato” – wyjaśniłem.
    – On tak ci kazał? – dopytywała kobieta.
    – Nie, ja sam tego chciałem, a poza tym uważam go za swojego ojca. Jest również moim najlepszym przyjacielem; dał mi nawet przedwojenny zegarek kieszonkowy z wisiorkiem, pamiątkę po swoim dziadku – odpowiedziałem ze złością.
    – Czemu tak się denerwujesz? Możesz mi o wszystkim powiedzieć.
    – Przecież mówię. Ernest jest najwspanialszym człowiekiem na świecie – odparłem w przypływie nagłego impulsu.
    Kobieta zaczęła się głośno śmiać, ale nic dziwnego, bo przecież palnąłem głupstwo.
    – Skoro jest taki wspaniały, to dlaczego zamknięto go w więzieniu o zaostrzonym rygorze? – zapytała.
    – Przecież skazano go za nieumyślne spowodowanie śmierci – powiedziałem z naciskiem.
    Lekarka otworzyła teczkę i położyła ją na biurku. Przeczuwałem, że wydarzy się coś niepomyślnego, i zacząłem miętosić nerwowo rąbek koszuli.
    – Mam dla ciebie ważną wiadomość: we wrześniu wrócisz do szkoły. Przygotowałam dokumentację – oznajmiła, wskazując na teczkę.
    – Nauczanie indywidualne w domu bardo mi odpowiada, bo dzięki niemu poprawiłem oceny – powiedziałem stanowczo.
    – Jesteś już uczniem pierwszej klasy liceum, musisz mieć kontakt z kolegami, nie możesz się izolować.
    – Ale oni mnie dręczyli…
    – Ja wiem najlepiej, co jest dla ciebie dobre. – Kobieta zaczęła stukać długopisem w blat biurka, jakby chcąc potwierdzić własną słuszność. Podała mi teczkę i powiedziała, że większość formularzy jest już wypełniona, potrzebny jest podpis Ernesta, uzupełnienie kilku rubryk oraz dostarczenie dokumentacji do szkoły. Nie wiedziałem, co począć, bo czułem, że trafiłem do paszczy lwa.
    – A jakie masz plany na przyszłość? – padło kolejne pytanie.
    Zaczerwieniłem się zakłopotany, nie wiedząc, co powiedzieć. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, chociaż powinienem.
    – Przypominam ci, że kiedy skończysz osiemnaście lat, ten twój wspaniały Niemiec nie będzie już musiał zajmować się tobą, więc zastanów się poważnie, co chcesz robić w życiu. Jak widzę, nie masz żadnego planu. Nawet twoja dziewczyna ma pomysł na siebie – mówiła kobieta sarkastycznym tonem, a po chwili oznajmiła, że wizyta dobiegła końca.
    Wstałem i skierowałem się ku drzwiom. Chciałem jak najszybciej opuścić gabinet. W głowie miałem prawdziwy mętlik. Odczułem ulgę, kiedy znalazłem się w domu.
    Niebawem przyszła nauczycielka języka polskiego, a potem miałem jeszcze kilka innych lekcji. Nauczycielki przychodziły jedna po drugiej, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Nie miałem problemów z nauką; w razie trudności mogłem liczyć na pomoc mojego ojca, który posiadał dużą wiedzę historyczną oraz matematyczną, nie wspominając już o języku niemieckim, a właśnie te dziedziny były moją słabszą stroną. On jak zwykle grał na gitarze akustycznej pod kamiennym wiaduktem na ulicy Podjazdowej, a potem miał udać się do sąsiadów z drugiego piętra. Znałem ich bardzo dobrze – było to starsze małżeństwo, które często przychodziło do niego po zioła, maści oraz porady zielarskie.
    Gosia robiła zakupy po szkole, a ja siedziałem w dużym pokoju. Znakiem charakterystycznym tego pomieszczenia były książki znajdujące się na licznych półkach. Gdy pierwszy raz przyszedłem do Ernesta, wprost nie mogłem uwierzyć, że ktoś może mieć aż tak dużą domową biblioteczkę.
    Zacząłem analizować rozmowę z lekarką. Przypomniałem sobie coś, na co wówczas nie zwróciłem uwagi. Dlaczego powiedziała, że Ernest przebywał w więzieniu o zaostrzonym rygorze? Przecież to nie miało sensu.
    Ocknąłem się z zadumy, słysząc dźwięk przekręcanego klucza. Jak się spodziewałem, to była Gosia, obładowana aż trzema torbami.
    – Trafiłam na promocję i kupiłam już wiele produktów na Wielkanoc. Mam nawet rzeżuchę dla naszych świnek. Wiem, że trochę się pospieszyłam z tą zieleniną – oznajmiła radośnie dziewczyna, wykładając zawartość toreb na kuchenny stół, a ja umieszczałem poszczególne produkty w lodówce albo w kuchennych szafkach.
    – Czemu jesteś taki smutny? Coś się stało? – zapytała Gosia.
    Opowiedziałem jej o wizycie u lekarki, a ona starała się mnie pocieszyć, mówiąc, że w szkole może nie będzie aż tak źle.
    – Masz rację, ale ja naprawdę nie wiem, czym chciałbym zajmować się w przyszłości… Lubię muzykę, ale jakoś nie wyobrażam sobie, żebym został gitarzystą albo piosenkarzem – powiedziałem niepewnym tonem.
    – Dobrze się uczysz, mógłbyś pójść na jakieś studia. Ja na twoim miejscu wybrałabym germanistykę. Ernest mógłby przecież nauczyć cię języka i miałbyś już z górki – powiedziała Gosia.
    – To świetny pomysł, dziwię się, że sam na niego nie wpadłem! – zawołałem.
    – A od czego masz mnie? – Dziewczyna się uśmiechnęła.
    Nie zdradziłem jej szczegółów rozmowy dotyczących Ernesta, gdyż uznałem, że powinienem zachować tę sprawę tylko dla siebie. Postanowiłem, że pójdę w poniedziałek do doktora Łukasza, którego znałem prawie dwa lata. Był przyjacielem mojego ojca od wielu lat, więc było bardzo prawdopodobne, że znał szczegóły dotyczące jego pobytu w więzieniu. To właśnie ten doktor zakładał mi gips, gdy ojczym złamał mi rękę, i był przy operacji Ernesta, gdy został postrzelony. Lekarz na co dzień pracował w Kłodzku, ale trzy razy w miesiącu przyjmował pacjentów w Nowej Rudzie.
    Mój ojciec przyszedł po kilku godzinach. Podziwiałem go również za niebywałą kondycję fizyczną – był wyjątkowo sprawny jak na mężczyznę w swoim wieku. Wysoki, szczupły i zadbany, nosił ciemne okulary, które rzadko zdejmował, natomiast często wkładał kurtkę i spodnie ze skóry ekologicznej* w kolorze czarnym.
    Postanowiłem jednak odłożyć na przyszły dzień rozmowę o moim powrocie do szkoły.

*skóra ekologiczna powstaje przy użyciu tworzyw sztucznych i procesów chemicznych, w przeciwieństwie do skóry naturalnej, pozyskiwanej ze zwierząt 

       Rozdział 22

   Nazajutrz obudziłem się, jak zwykle, znacznie wcześniej niż Gosia, która spała na tapczanie zawinięta kołdrą jak naleśnik.
    Spojrzałem na zegarek – było wpół do szóstej. Od razu poczułem zapach kawy, co oznaczało, że mój ojciec już wstał. Zawsze budził się wcześniej ode mnie, prawdopodobnie cierpiał na bezsenność, bo idąc w nocy bądź nad ranem do toalety, wielokrotnie widziałem, że nie spał.
    Wszedłem do kuchni; dolewał sobie kawy. Opowiedziałem mu o wizycie u lekarki oraz jej decyzji o przerwaniu mojego indywidualnego toku nauczania.
    – Boję się wracać do szkoły, bo w tym liceum mogą być moi prześladowcy z podstawówki i gimnazjum… – wyjaśniłem.
    – Czasem trzeba zmierzyć się z przeciwnościami losu. Niekiedy ucieczka przed nimi jest znacznie gorsza. Gdybyś miał jakieś problemy, zawsze możesz na mnie liczyć.
    – Wiem, dziękuję – odrzekłem, a po chwili zapytałem nieśmiało, jak długo będę mógł mieszkać u niego razem z Gosią.
    – Tyle, ile będziecie chcieli – brzmiała odpowiedź.
    – Nauczysz mnie niemieckiego, ale tak, żebym biegle mówił? – zapytałem.
    Ernest popatrzył na mnie poważnie; odniosłem wrażenie, że się ucieszył.
    – Naprawdę chcesz? – zapytał, jakby chcąc upewnić się, czy nie wypowiedziałem tego pod wpływem impulsu.
    – Tak, na pewno. W przyszłości chciałbym studiować germanistykę, ale to z pewnością będzie kosztowne… – wyrzekłem powoli, uświadamiając sobie sprawę finansową.
    Dostawałem od niego kieszonkowe i nie musiałem martwić się o cokolwiek. Z tego powodu rozleniwiłem się i jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, by studiować i pracować jednocześnie. Miałem zamiar pójść do pracy, ale po studiach. Uważałem, że nauka jest ciężką pracą umysłową. Kiedy mieszkałem z matką i ojczymem, zbierałem aluminiowe puszki, by zarobić choć parę złotych.
    – Nie martw się o to; jeśli zechcesz studiować, dam ci pieniądze.
    – Dziękuję, tato, jestem ci bardzo wdzięczny – powiedziałem szczerze.
    – Kiedy chciałbyś zacząć naukę języka?
    – Już dzisiaj – odparłem bez namysłu.
    – A co wy tutaj sobie siedzicie i gadacie, zamiast mnie obudzić! – zawołała Gosia z udawanym oburzeniem, po czym weszła do kuchni.
    – To twoja wina, śpiochu – zaśmiałem się serdecznie.
    Zjedliśmy śniadanie, a potem Gosia poszła odwiedzić swoich rodziców. Mój ojciec udał się na ulicę Podjazdową. Często go zastępowałem, bo umiałem już dobrze grać. Tym razem zostałem jednak w domu, bo trochę bolała mnie głowa. Położyłem się na tapczanie.
    Nagle usłyszałem pukanie. Czyżby w sobotę ktoś przyszedł do Ernesta po poradę zielarską? Otworzyłem drzwi. W progu stała moja matka.
    – Co ty tutaj robisz? – zapytałem ze zdziwieniem. Nie widziałem jej od wielu miesięcy i wcale nie chciałem widzieć.
    – Mogę wejść na chwilę? – spytała cicho.
    – A po co? – zdenerwowałem się, ale wpuściłem ją do środka. Powiedziałem, by została w przedpokoju, bo nie miałem ochoty na dłuższą rozmowę. Przyjrzałem się jej uważnie i zobaczyłem, że nie ma na sobie drogiego ubrania; wręcz przeciwnie, jej ciuchy wyglądały jak łachmany.
    – Pożycz mi parę złotych na chleb. Nic nie jadłam od dwóch dni…
    – A co mnie to obchodzi? Czy ty się martwiłaś, gdy ja byłem głodny?
    – Szymon, proszę… – Matka chwyciła mnie za ramię.
    – Nie dotykaj mnie, bo pobrudzisz mi koszulę – odparłem ostrym tonem. Miałem ogromny żal do matki za to, jak traktowała mnie w dzieciństwie, a nadarzyła się okazja, żeby się na niej wyżyć.
    – Nie masz żadnego faceta? Już nikt nie chce cię pieprzyć? – pytałem złośliwie, czując, że ją ranię i sprawia mi to przyjemność.
    – Daj mi chociaż parę kromek chleba, proszę… – Matka zaczęła płakać.
    Mimo wszystko poczułem litość. Poszedłem do pokoju i wyjąłem portfel z szafki nocnej.
    – Masz, ale już więcej nie przychodź – powiedziałem, wręczając jej dwadzieścia złotych.
    Natychmiast schowała banknot do kieszeni, jakby bojąc się, że mogę się rozmyślić i zabrać jej pieniądze. Wyszła prędko, bez słowa pożegnania.
    To nagłe pojawienie się matki po tak długim czasie zmąciło mój spokój. Czyżby naprawdę popadła w taką nędzę? A może tylko udawała, ale jeśli tak, to jaki miała w tym cel? Postanowiłem, że nikomu nie powiem o jej wizycie.
    Po południu zacząłem naukę niemieckiego pod okiem Ernesta. Gramatyka, a szczególnie odmiana przymiotników z rodzajnikiem określonym oraz nieokreślonym zawsze sprawiała mi największą trudność, chociaż zwykle miałem czwórkę z tego przedmiotu, czasem nawet piątkę. Nie zamierzałem jednak rezygnować. Jeśli mój ojciec potrafił nauczyć się polskiego, to i ja nauczę się niemieckiego.
    Kiedy pojechał w poniedziałek po struny gitarowe, miałem znakomitą okazję, aby pójść do doktora Łukasza. Nie zdradziłem Gosi, dokąd idę, a ona nawet nie pytała. Każde z nas miało czasem swoje małe tajemnice.
    Kiedy zaczęła szykować obiad, pomogłem jej trochę, po czym wyszedłem z domu i udałem się do przychodni. Doktor Łukasz akurat zamykał gabinet; widocznie miał mniej pacjentów.
    – Co cię do mnie sprowadza, Szymon? – zapytał.
    – Czy mógłbym chwilę z panem porozmawiać? To dla mnie bardzo ważna sprawa, bo dotyczy mojego ojca.
    – Dobrze, wejdź. – Doktor otworzył gabinet.
    – Przez przypadek dowiedziałem się, że przebywał w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Czy to prawda?
    – Tak. Byłem lekarzem więziennym. W zakładzie poznałem Ernesta – odpowiedział doktor Łukasz.
    – Ale czemu go tam zamknęli? – zapytałem ze zdziwieniem.
    – Postarał się o to jego teść, Sławomir Żurek. To była zemsta za śmierć Bożeny. Teściowie nigdy nie akceptowali Ernesta jako zięcia, a ten wypadek tylko pogłębił ich nienawiść do niego. Żurek był wtedy wpływowym biznesmenem i miał dosłownie wszystkich ludzi w garści. Po prostu przekupił policjantów, a oni napisali fałszywy protokół, w którym stwierdzili, że twój ojciec był bardzo agresywny podczas aresztowania i wyzywał funkcjonariuszy, a jednego z nich pobił. To nie było prawdą. Opowiedział mi o tym pewien młody policjant, z którym się przyjaźniłem. Potrzebował pieniędzy na leczenie córki, ale sumienie bardzo go dręczyło.
    Doktor Łukasz westchnął; po chwili odezwał się ponownie:
    – Ernest był bity przez strażników i bez powodu zamykany w izolatce, a więźniowie zmuszali go do kolejnych bijatyk. Jednak szczególnie uwziął się na niego jeden dozorca, nazywał się Łomnicki.
    Pewnej nocy strażnicy wyprowadzili Ernesta z celi, skuli mu ręce za plecami i zostawili w pokoju przesłuchań, w którym już czekał Łomnicki. Przez kilka godzin bił twojego ojca pałką, kopał go i wyzywał. Całe szczęście, że nad ranem zjawił się dyrektor więzienia. Był dobrym człowiekiem, ale nie radził sobie z kontrolowaniem zakładu. Na szczęście zwolnił dyscyplinarnie tego dozorcę, choć tak naprawdę powinien postawić go przed sądem.
    W ogóle w tym zakładzie panował chaos… Raz dopadli mnie więźniowie i zaczęli bić, bo nie dałem się zastraszyć i nie zapłaciłem im haraczu. Ernest ruszył mi na pomoc i agresja skazańców skupiła się na nim, po czym znów został zamknięty w izolatce. Strażnicy nie chcieli słuchać moich wyjaśnień…
    Gdy twój ojciec wyszedł na wolność, ja również opuściłem zakład, bo działo się w nim coraz gorzej – podsumował lekarz.
    Nie pytałem już więcej, ponieważ byłem w szoku. Czułem, że zapamiętam nazwisko tego zwyrodniałego dozorcy, ponieważ brzmiało ono tak samo, jak nazwisko panieńskie mojej matki. Podziękowałem doktorowi za informacje i opuściłem jego gabinet, po czym zaniosłem dokumentację do szkoły, godząc się z koniecznością powrotu do niej.
    Nadeszła Wielkanoc. Gosia była bardzo podekscytowana przygotowaniami, bo lubiła eksperymentować z nowymi przepisami kulinarnymi. Tym razem miała zamiar zrobić sałatkę warzywną z jajkami. Chciałem pomóc jej przy krojeniu jarzyn, ale uprzedził mnie ojciec. Pozostało mi obieranie jajek na sałatkę, czego najbardziej się bałem. Drżącymi rękami zacząłem obierać, ale skorupka odchodziła z kawałkami białka. Miałem przed oczami ojczyma, który bił mnie za to. Nie mogłem zapanować nad tym koszmarnym wspomnieniem.
    Ojciec skończył kroić warzywa i podszedł do mnie.
    – Przepraszam, tato – zacząłem ze skruchą.
    – Za co mnie przepraszasz? – zapytał ze zdziwieniem.
    – Za te jajka… Nie potrafię ich obrać – wyjaśniłem.
    – Nic nie szkodzi, ja obiorę – powiedział, przysiadając się do mnie.
    Zaczął bardzo sprawnie zdejmować skorupkę, nie uszkadzając wcale białka. Wspólnie przygotowaliśmy wiele potraw; sałatka była bardzo smaczna. Mój ojciec umiał dobrze gotować i piec ciasta, ale zazwyczaj Gosia zajmowała się przyrządzaniem różnych potraw.
    Dzień minął prędko, a wraz z nim następne. Właściwie to wszystkie dni były takie same – szczęśliwe, ale bez jakiejkolwiek odmiany. Wstając, wiedziałem, jak będzie wyglądał mój dzień, jak się zakończy i jaki będzie następny.
    Czasami ta monotonność trochę mnie drażniła, choć nigdy bym się jawnie do tego nie przyznał.
    Ukończyłem pierwszą klasę liceum, a co za tym idzie – nauczanie indywidualne dobiegło końca. Podczas wakacji uczyłem się niemieckiego albo przesiadywałem pod kamiennym wiaduktem, grając na gitarze, dzięki czemu zarobiłem parę groszy. Ani się obejrzałem, a rozpoczął się rok szkolny…

       Rozdział 23

   Moja klasa była raczej neutralna – nikt mnie nie dręczył, ale też nikt nie chciał nawiązać ze mną znajomości. Ja również nawet nie próbowałem z powodu zbyt wielu negatywnych doświadczeń z rówieśnikami. Na szczęście sporadycznie widywałem tylko kilku prześladowców z podstawówki oraz gimnazjum, którzy już mnie nie zaczepiali. Być może dojrzeli psychicznie albo znaleźli sobie nowe ofiary.
    Po dwóch miesiącach, na długiej przerwie podszedł do mnie pewien chłopak. Był wysoki oraz dobrze zbudowany. Miał ogoloną głowę, co dodawało mu groźnego wyglądu.
    – Hej, ty jesteś Szymon Benek? – zagadał do mnie.
    – Tak, ale teraz noszę nazwisko Richter. Skąd wiesz, jak się nazywam? – zapytałem zaskoczony.
    – Czytałem o tobie w gazecie, a poza tym mój młodszy brat chodził z tobą do szkoły. Na pewno pamiętasz Kubę Wójcika – powiedział.
    Doskonale go kojarzyłem, bo był jednym z moich prześladowców.
    – Była głośna sprawa po tym, jak ukatrupiłeś swojego ojczyma – ciągnął dalej rozmówca.
    Tak, to prawda, media napiętnowały mnie jako młodocianego bandytę, który bez powodu zabił ojczyma.
    Opowiedziałem wtedy moją historię dziennikarce, która umieściła ją jako dodatek do lokalnej gazety – przypomniałem sobie w myślach.
    – Najlepsze było to, że rozwaliłeś mu łeb siekierą – rzekł chłopak dziwnym tonem, jakby z podziwem.
    – Jak masz na imię? – zapytałem, chcąc sprowadzić dyskusję na inny temat.
    – Radek – odpowiedział, po czym zapytał, czy lubię boks.
    – Co? – odezwałem się zduszonym głosem, sądząc, że chciał bić się ze mną na przerwie.
    – Ja trenuję boks po szkole. Mój kumpel zrobił w domu salę do ćwiczeń – wyjaśnił chłopak, po czym zapytał, czy wpadnę do nich.
    Po krótkim namyśle zgodziłem się. Umówiliśmy się na szesnastą. Sam boks nie interesował mnie, ale zawsze chciałem mieć kolegę. Radek zapisał mi na kartce adres swojego kumpla i obiecał, że będzie czekał na mnie przed budynkiem.
    Kiedy wróciłem do domu, powiedziałem, że mam spotkanie z kolegą. Gosia jeszcze nie przyszła, bo miała praktykę w pobliskiej restauracji, więc poprosiłem ojca, by przekazał jej tę wiadomość.
    – Dzisiaj poznałeś kolegę i już do niego idziesz? – zdziwił się.
    – Tak, on jest fajny – powiedziałem przekonująco.
    – Skąd wiesz? Przecież w ogóle go nie znasz. Bądź ostrożny – przestrzegał mnie Ernest.
    – Oj, nie przesadzaj – rzekłem lekceważąco i obiecałem, że wrócę za godzinę. Udałem się pod wskazany adres, a Radek już na mnie czekał.
    Weszliśmy do mieszkania jego kolegi. W przedpokoju znajdowało się mnóstwo narzędzi, a na podłodze leżała sterta ubrań, ale wcale mnie to nie odstraszało.
    Radek zaprowadził mnie do pokoju, który naprawdę wyglądał jak miejsce do ćwiczeń. Nie było w nim żadnych mebli, tylko dwa worki do boksu, sztangi oraz wiszące na drążku dwie pary rękawic bokserskich.
    – Krzychu pracuje do późna, mamy wolną chatę – oznajmił. Domyśliłem się, że Krzysiek jest starszy od niego, skoro pracuje. Chyba musieli być dobrymi kolegami, jeśli dał mu klucze do swojego mieszkania.
    – Chodź, potrenujemy.
    Chłopak włożył rękawice, a ja zrobiłem to samo. Byłem trochę zawiedziony, bo myślałem, że będziemy rozmawiać, a nie ćwiczyć. Nie odezwałem się jednak, bo nie chciałem go urazić. Od niechcenia uderzałem w worek treningowy; Radek robił to jak zawodowy bokser.
    – Mocniej przywal, bo uderzasz jak ciota – zwrócił mi uwagę. Moja ambicja została urażona, więc zacząłem mocno walić w worek.
    – No, teraz to jest spoko – pochwalił mnie.
    Trenowaliśmy ponad kwadrans. Nie byłem przyzwyczajony do treningu i czułem, że dosłownie odpadały mi ręce.
    – Nie masz wprawy, ale jak będziesz codziennie ćwiczył, to może mi dorównasz.
    Nie miałem zamiaru trenować dzień w dzień, bo wcale mi się to nie podobało. Zapytałem Radka, czy nie mógłby opowiedzieć czegoś o sobie. Powiedział jedynie, że czasem podejmował się drobnych prac budowlanych, by zarobić parę groszy. To właśnie na budowie poznał prawie trzydziestoletniego Krzycha, u którego często nocował.
    Nagle spojrzałem na zegarek; miałem już dziesięć minut spóźnienia. Powiedziałem, że muszę iść.
    – Zostań, napijemy się wódki – rzekł chłopak.
    – Może innym razem. Mam ważną sprawę do załatwienia – skłamałem.
    Szedłem, jak tylko mogłem najprędzej, ale zanim dotarłem do domu, moje spóźnienie wydłużyło się do prawie dwudziestu minut.
    – Przepraszam, że się spóźniłem. Zagadałem się z Radkiem – wydyszałem na progu. Ernest spojrzał na mnie z wyrzutem.
    – Następnym razem pilnuj wyznaczonego czasu i nie składaj obietnic, których nie potrafisz dotrzymać – rzekł surowo.
    – To tylko dwadzieścia minut – próbowałem się tłumaczyć.
    – Nawet pięć minut to dużo, gdy obiecujesz, że wrócisz za godzinę – dodał z naciskiem.
    Przeprosiłem go jeszcze raz i przyrzekłem, że będę pilnował punktualności. Nic dziwnego, że ojciec wymagał tego ode mnie, bo sam nigdy nie spóźnił się nawet minuty.
    Następnego dnia, podczas przerwy zaczepił mnie Radek.
    – Stary, pożyczyłbyś mi pięć dych? Pilnie potrzebuję kasy. Oddam ci, nie bój się.
    – Nie mam przy sobie pieniędzy – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
    – To skocz do domu.
    – Oszalałeś? Przecież za chwilę mam lekcję. Nie zdążę wrócić. Pożyczę ci po szkole – odparłem lekko zdenerwowany.
    – Nie mogę tyle czekać, potrzebuję tej kasy teraz.
    – Przykro mi, ale nie zrobię tego. Mogłeś mi wczoraj powiedzieć, to wziąłbym forsę ze sobą.
    – Poratuj mnie, kumplu – poprosił Radek.
    Po chwili wahania uległem mu i opuściłem szkolne mury. Zawsze miałem bujną wyobraźnię, więc skorzystałbym z niej w razie potrzeby. Czułem się jednak niezręcznie, bo musiałbym okłamać nie tylko nauczycieli, ale także ojca.
    Wpadłem do domu; na szczęście Ernesta nie było. Wyjąłem czym prędzej pieniądze i niemal biegłem do szkoły. Podałem Radkowi banknot. Wszedłem do sali lekcyjnej i powiedziałem nauczycielce, że źle się czułem i byłem w toalecie. Kobieta wpisała mi uwagę do dziennika, mówiąc, że mogłem poinformować o swoim stanie zdrowia za pośrednictwem jakiegoś ucznia. Na szczęście obyło się bez poważniejszych konsekwencji ze strony nauczycielki. Kiedy nieco ochłonąłem, zrozumiałem, że popełniłem głupstwo, bo wyszedłem samowolnie ze szkoły, okłamałem nauczycielkę i pożyczyłem sporą sumę niedawno poznanemu koledze!
    Radek przyrzekł oddać mi dług za kilka dni. Na kolejnej przerwie zaproponował, żebym znów przyszedł potrenować boks po szkole.
    – Nie gniewaj się, ale nie interesuje mnie ten sport… –zacząłem.
    – Myślałem, że lubisz się bić! – zawołał chłopak z wyrzutem.
    – Skąd ci to przyszło do głowy? – zdumiałem się.
    – Zabiłeś ojczyma siekierą, to było coś! Nie każdy by tak potrafił.
    – Przecież działałem w afekcie, nie planowałem tego… – Zaczerwieniłem się zakłopotany.
    – Skoro nie lubisz się bić, to jesteś zerem – powiedział pogardliwie.
    – Tylko boks dla ciebie się liczy? Przecież moglibyśmy kumplować się bez tych treningów – zaproponowałem.
    – Spadaj, cioto – odezwał się wulgarnie i poszedł sobie.
    – Sam jesteś ciotą – szepnąłem, ale on na szczęście tego nie usłyszał.
    Kiedy wróciłem ze szkoły, nikomu nie powiedziałem o tym wydarzeniu. Minęło kilka dni, ale Radek nie oddał mi pieniędzy. Sądziłem, że może zapomniał o swoim długu, więc podszedłem do niego na którejś przerwie.
    – Hej, chyba zapomniałeś o czymś – zacząłem trochę nieśmiało.
    – O czym? – zapytał ostrym tonem.
    – Jesteś mi winien pięć dych. Kiedy mi oddasz?
    – Nie wiem, o czym ty gadasz – odburknął chłopak.
    – Nie udawaj głupiego! Przecież pożyczyłem ci kasę! – zawołałem ze złością.
    Złapał mnie za bluzkę i przyciągnął ku sobie. Jego pięść zaciskała się do ciosu.
    – Chcesz dostać w pysk? Nic ci nie jestem winien, kapujesz? – Radek potrząsnął mną kilka razy.
    – Kapuję… – wyjąkałem i czym prędzej schowałem się w najodleglejszym kącie korytarza.
    Było to dla mnie przykre doświadczenie. Zbyt prędko zaufałem Radkowi, a on po prostu mnie wykorzystał. Nie powiedziałem nikomu, że pożyczyłem mu pieniądze, i pogodziłem się z ich utratą. Napomknąłem jedynie, że nie przyjaźnię się już z Radkiem z powodu niezgodności charakterów i braku wspólnych zainteresowań. Bałem się, że może dręczyć mnie w szkole, ale upłynęło wiele miesięcy, a on zachowywał się tak, jakby w ogóle mnie nie znał. Nikt inny też mnie nie zaczepiał, więc mimo tego incydentu nie żałowałem powrotu do szkoły, zwłaszcza że do końca roku pozostało niewiele tygodni.
    Pewnego majowego wieczoru chciałem pójść z Gosią na spacer, ale zaczął padać deszcz.
    – Szymon, wiesz co? Jakaś kobieta siedzi na podwórku, widziałam ją, kiedy przyszłam ze szkoły, a ona wciąż tam jest – zagadnęła dziewczyna.
    Raptem coś mnie tknęło i oznajmiłem, że pójdę wyrzucić śmieci. Kontenery znajdowały się na podwórku, a ja szukałem pretekstu, by wyjść z domu, bo wiaderko było zapełnione jedynie do połowy. Deszcz zmienił natężenie i padała tylko mżawka, więc wyszedłem z mieszkania. Na podwórku zobaczyłem moją matkę, ubraną jedynie w cienką bluzkę i wytarte spodnie.
    – Co ty wyprawiasz?! Mówiłem ci, żebyś więcej tutaj nie przychodziła! – krzyknąłem ze złością.
    Matka popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. Wyglądała tak, jakby była pijana, ale nie czułem od niej alkoholu.
    – Wejdź do środka – syknąłem gniewnie, wskazując na korytarz. Ona wstała i chwiejnym krokiem weszła do budynku.
    – Znów chcesz kasę na chleb? A może jednak na alkohol?– dopytywałem podniesionym głosem.
    Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, więc postanowiłem wrócić do mieszkania. Zrobiłem kilkanaście kroków po schodach, ale przystanąłem i mimowolnie przechyliłem się przez poręcz, bo chciałem zobaczyć, czy matka już poszła. Ona podwinęła rękawy bluzki i zaczęła ciąć sobie żyletką nadgarstki.
    – Co ty robisz? Przestań! – krzyknąłem i zbiegłem po schodach. Zaczęliśmy się szamotać, ponieważ chciałem odebrać jej żyletkę. Gdy wreszcie mi się to udało, poczułem coś lepkiego i ciepłego na swojej dłoni. Była to krew. Matka zacięła mnie podczas szarpaniny, ale to nie miało dla mnie znaczenia. Ona leżała na posadzce, bez oznak życia.
    – Pomocy! – wrzasnąłem ile tylko sił w płucach. Mój ojciec zbiegł z trzeciego piętra najszybciej, jak potrafił, a razem z nim przybiegła Gosia i natychmiast zadzwoniła po pogotowie, a on tamował matce krew.
    Mimo właściwej reakcji oraz szybkiej pomocy, matka zmarła. W szpitalu dowiedziałem się, że była uzależniona od leków psychotropowych. Zażyła bardzo dużą ilość tych tabletek i to było bezpośrednią przyczyną zgonu. Dokonywała aktów samookaleczeń, o których świadczyły liczne blizny na jej rękach. Nigdy nie miałem dobrych relacji z matką, ale byłem wstrząśnięty jej śmiercią, zwłaszcza w takich okolicznościach. Zastanawiałem się, co doprowadziło ją do takiego stanu.
    Na jej pogrzebie zjawiło się sporo krewnych, a także moi dziadkowie, których w ogóle nie znałem. Pamiętam, że gdy miałem kilka lat, matka pokłóciła się o coś ze swoimi rodzicami i nie utrzymywała z nimi żadnego kontaktu. Oni wiedzieli, że mają wnuka, ale nigdy się mną nie interesowali.
    Przed rozpoczęciem pochówku podeszli do mnie starsi ludzie, twierdząc, że są moimi dziadkami.
    – Zadzwoń, gdybyś potrzebował pieniędzy albo jakiejkolwiek pomocy. Możesz zrobić to o każdej porze. Jeśli chciałbyś przyjechać do nas, zawsze będziesz mile widziany. Mieszkamy we Wrocławiu; dokładny adres jest napisany tutaj – rzekła kobieta, wręczając mi wizytówkę, którą wziąłem z grzeczności. Wydawało mi się jednak mało prawdopodobne, żebym kiedykolwiek pojechał do dziadków, a tym bardziej, miał prosić ich o pomoc.
    Przez wiele dni czułem do siebie dziwny żal, jakbym wywołał nieszczęście, bo narzekałem na monotonność swojego życia. Chciałem, żeby coś się wydarzyło, ale w pozytywnym znaczeniu. Jak na złość, rana na mojej dłoni wyjątkowo długo się goiła, co przypominało mi o matce…
    Gosia i Ernest bardzo mnie wspierali, za co byłem im naprawdę wdzięczny. Nawet lekarka psychiatrii była milsza wobec mnie podczas wizyt w poradni.

       Rozdział 24

   Któregoś dnia, po skończonych lekcjach, gdy już niemal wychodziłem z budynku, dopadł mnie Radek i przycisnął do ściany.
    – Dawaj dwie stówy! – wrzasnął.
    – Co takiego? To ty jesteś mi winien pięćdziesiąt złotych –zdziwiłem się.
    – Dawaj, albo dostaniesz w pysk! – syknął wulgarnie chłopak.
    – Nie mam przy sobie ani grosza… – wyjąkałem przerażony.
    – Dobra, wierzę ci. Zasuwaj prędko do chałupy i przynieś mi kasę!
    – Nic z tego! – oświadczyłem z uporem.
    Oprawca zawlókł mnie z tyłu szkoły, bo wiedział, że nikt tamtędy nie chodzi. Broniłem się, jak umiałem, ale on był znacznie silniejszy. Sprał tak, jak chciał.
    – Jutro masz przynieść mi forsę. Jeśli tego nie zrobisz, to tak obiję ci ryj, że będziesz błagał o litość – pogroził Radek i oddalił się, jakby nic się nie stało.
    Byłem przerażony i bardzo upokorzony. Znów poczułem się bezwartościowym śmieciem, którego każdy może pobić i zastraszyć. Akurat miałem żądaną sumę, a nawet nieco więcej – to było moje starannie odkładane kieszonkowe. Jeśli dałbym mu te pieniądze, po jakimś czasie mógłby zechcieć jeszcze więcej, a może jednak odczepiłby się ode mnie? – myślałem gorączkowo. Wiedziałem, że gdybym nie poszedł nazajutrz do szkoły, to Radek dopadłby mnie innego dnia. Zawróciłem do budynku i poszedłem do toalety. Przejrzałem się w lustrze, ale na szczęście na mojej twarzy nie było żadnych śladów pobicia.
    Wolnym krokiem szedłem do domu, żeby dać sobie czas na ochłonięcie. Kiedy znalazłem się w mieszkaniu, zachowywałem się zupełnie normalnie. Ze stresu nie mogłem jednak tknąć obiadu, więc skłamałem, że na ostatniej przerwie zjadłem śniadanie, bo nie miałem czasu zrobić tego wcześniej. Było to głupie, ale najbardziej prawdopodobne ze wszystkiego, co wymyśliłem.
    Zdecydowałem, że dam Radkowi te pieniądze. Wyjąłem banknoty i schowałem je do kurtki. Nagle do pokoju wszedł mój ojciec.
    – Szymon, co się dzieje? – zapytał.
    – O co ci chodzi? Nic się nie dzieje – odpowiedziałem najspokojniej, jak tylko potrafiłem.
    – Dobrze wiem, że coś się stało. Gosię udało ci się nabrać, ale mnie nie oszukasz.
    – Wszystko jest w porządku – odpowiedziałem.
    – Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Chyba zasłużyłem na twoje zaufanie.
    – Bardzo ci ufam, ale nie mam nic do powiedzenia, bo wszystko jest tak, jak powinno być – przekonywałem.
    Ojciec siedział przez chwilę w moim pokoju, bo widocznie myślał, że wyjawię mu swoją tajemnicę, ale nie doczekał się tego, więc wyszedł. Czułem się naprawdę podle. Przecież on pomógłby mi w tej sprawie.
    Nie spałem całą noc. Poszedłem do szkoły nieco wcześniej niż zwykle. W połowie drogi spotkałem Radka.
    – Dawaj kasę! – rozkazał groźnie, więc dałem mu te dwieście złotych. Naiwnie sądziłem, że najgorsze mam już za sobą.
    – Oddaj telefon! – usłyszałem kolejny rozkaz.
    – Daj mi spokój, przecież nic ci nie zrobiłem… – powiedziałem trzęsącym się głosem.
    – Ogłuchłeś? Oddaj, albo cię zatłukę! – odgrażał się napastnik.
    Nie chciałem oddać telefonu, więc zaciągnął mnie do pobliskiego parku i zaczął bić po całym ciele. Tym razem był bardziej brutalny i bił mnie pięścią po twarzy.
    – Chcesz, żebym rozbił ci te grubaśne pingle?! – wrzasnął.
    – Nie rób tego, proszę… – odezwałem się przerażony i dałem mu telefon.
    – Od dzisiaj będziesz robił wszystko, co ci każę, a jeśli się sprzeciwisz, wiesz, co cię czeka – zastraszał mnie dręczyciel i uprzedził, bym nie ważył się o tym komukolwiek mówić. Jak gdyby nigdy nic oddalił się lekkim krokiem. Byłem śmiertelnie przerażony. Jak mogłem być taki głupi? Gdybym powiedział o tym ojcu, nie musiałbym oddawać pieniędzy ani telefonu i uniknąłbym pobicia.
    W szkole podstawowej i gimnazjum doświadczałem przemocy psychicznej, bodajże raz pobiłem się z kolegą, ale nie była to jakaś straszliwa bójka i rówieśnicy mnie nie bili. Wiedziałem już, że nie mogę dłużej milczeć. Podjąłem decyzję, by wrócić do domu, i niemal biegłem w jego kierunku.
    Zziajany przystanąłem w klatce schodowej, by zaczerpnąć tchu. Po chwili wszedłem na trzecie piętro. Nagle poczułem mocne szarpnięcie za ramię. To był Radek. Jak mogłem nie zauważyć, że mnie śledził?
    – A więc tutaj mieszkasz – stwierdził triumfalnie.
    Ze strachu nie potrafiłem wypowiedzieć ani słowa. Napastnik wyjął z kieszeni składany nóż i zaczął nim wymachiwać.
    – Czy ktoś teraz jest w mieszkaniu? – zapytał.
    – Chyba nie… – wyjąkałem.
    Radek kazał mi otworzyć drzwi. Nie miałem innego wyjścia, więc wykonałem polecenie. Rozglądałem się uważnie po wszystkich pomieszczeniach, ale mojego ojca nie było. Celowo zostawiłem niedomknięte drzwi, mając nadzieję, że któryś sąsiad wejdzie na strych znajdujący się naprzeciwko mieszkania i spłoszy intruza.
    – Gdzie twój stary trzyma kasę? – dopytywał dręczyciel.
    – Mój ojciec zawsze nosi pieniądze przy sobie – skłamałem, bo trzymał wypłatę w domu, ale nie chciałem, by został okradziony.
    – Oj, to niedobrze – odparł Radek.
    – Ja mam stówę… – powiedziałem cicho.
    – Na co czekasz? Przynieś forsę!
    Poszedłem do pokoju, a napastnik udał się ze mną. Cały czas stał w progu z nożem w ręce, więc nie mogłem nic zrobić.
    – Na kolana przed twoim panem! – rozkazał prześladowca. Widząc mój opór, przewrócił mnie i zaczął kopać, po czym przystawił mi nóż do gardła. Zrobiłem to, czego chciał, a jednocześnie znienawidziłem siebie samego. Radek napawał się tym, że tak bardzo mnie poniżył. Powiedział, że mogę wstać dopiero wtedy, gdy on mi na to pozwoli. Klęczałem, bojąc się spojrzeć na swojego oprawcę. Radek zaczął dotykać mojej głowy ostrzem noża. Okropnie się bałem.
    – Błagam, przestań – zaszlochałem, co jeszcze bardziej go rozbawiło.
    – Zostaw go! – zabrzmiał nagle męski, dobrze mi znany głos.
    Odwróciłem głowę i zobaczyłem mojego ojca, który wszedł do mieszkania z reklamówką w ręce. Natychmiast wstałem, naiwnie sądząc, że nie widział mojego poniżenia.
    – Nie wtrącaj się w cudze sprawy, bo pożałujesz! – krzyknął Radek.
    – Po pierwsze: nie przypominam sobie, żebym był z tobą na „ty”, po drugie: to są moje sprawy, a po trzecie: wcale nie zapraszałem cię do mojego domu.
    – Nikt mi nie podskoczy w tym mieście!
    – Naprawdę? – zapytał Ernest z ironią.
    – Spieprzaj, nic ci do tego – syknął złowieszczo Radek i zaczął wymachiwać nożem.
    – Lepiej schowaj ten scyzoryk, bo jeszcze się skaleczysz –droczył się ojciec, co rozwścieczyło napastnika, który skoczył do niego z nożem.
    Po chwili szarpaniny mój ojciec wytrącił mu nóż. Radek był święcie przekonany o swoich umiejętnościach, więc postanowił użyć pięści. Trenował boks i był barczysty, ale to nie wystarczyło, by pokonać Ernesta, który bez większych trudności sprał go porządnie.
    – Proszę, niech pan przestanie, poddaję się… – wyjąkał chłopak.
    – Na kolana – powiedział mój ojciec surowym tonem, a Radek natychmiast wykonał polecenie.
    – Dzwoń na policję, Szymon – powiedział do mnie Ernest.
    – Błagam, tylko nie gliny! – zawołał żałośnie mój prześladowca.
    – On zabrał mi telefon i trzy stówy. Kiedyś pożyczyłem mu pięć dych i do tej pory mi nie oddał – przyznałem się pokornie. Radek wyjął z kieszeni pieniądze oraz mój telefon.
    – No proszę, oprócz znęcania się, pobicia i napaści z nożem dojdzie jeszcze kradzież – rzekł ojciec, a ja zadzwoniłem na policję.
    Mój prześladowca niemal płakał, błagając mego ojca, by pozwolił mu uciec. Przysięgał, że już więcej mnie nie skrzywdzi. Ernest był jednak niewzruszony, z czego bardzo się cieszyłem.
    Policja przyjechała wyjątkowo szybko. Okazało się, że Radek był już wielokrotnie notowany za pobicia, kradzieże i wymuszenia pieniędzy. Jak się okazało, był rok starszy ode mnie. Uczył się słabo, więc powtarzał drugą klasę.
    Moje zeznania były bardzo ważne w całej sprawie, ponieważ większość ofiar Radka była zastraszana przez niego i mało kto zgłaszał się by zeznawać. Ernest był naocznym świadkiem zdarzenia, co jeszcze bardziej pogrążyło mojego prześladowcę. Jako pełnoletniemu groziło mu więzienie.
    Po złożeniu zeznań poszedłem do przychodni w celu zrobienia obdukcji. Byłem u bardzo miłej, świeżo upieczonej lekarki, która nawet wypisała mi kilka dni zwolnienia ze szkoły. Po badaniu okazało się, że byłem trochę potłuczony.
    Po południu wróciłem z ojcem do domu, ale on od razu udał się na strych, by zapalić papierosa, mimo że palił już w drodze powrotnej. Niewątpliwie oznaczało to, że był bardzo zdenerwowany. Poszedłem za nim, pytając, jak to się stało, że w odpowiednim momencie znalazł się w mieszkaniu, a on wyjaśnił, że Gosia musiała pójść po szkole do rodziców i zadzwoniła do niego, prosząc, by zrobił zakupy.
    – Jestem ci ogromnie wdzięczny – powiedziałem szczerze.
    – Wymagam od ciebie posłuszeństwa, a ty wciąż mnie okłamujesz – powiedział surowo, zaciągając się mocno papierosem.
    – Bardzo cię przepraszam, tato – rzekłem ze skruchą.
    – Dopóki żyję, będę cię bronił, ale pamiętaj, że kiedyś umrę. Musisz być silny, bo tylko silni przetrwają na tym świecie.
    – Ja nie jestem silny i nigdy nie będę. Nie potrafię się przed nikim obronić…
    – Twój problem polega na tym, że jesteś słaby psychicznie i masz niskie poczucie własnej wartości. Już z góry zakładasz, że będziesz taki przez całe życie.
    – Co mam zrobić, żeby się zmienić? Chcę być taki jak ty – powiedziałem stanowczo.
    – Nigdy nie bądź taki jak ja. Bądź sobą. Rób wszystko na przekór innym ludziom. Jeśli uważają, że jesteś nikim, pokaż, że się mylą – wyjaśnił, a ja wziąłem sobie jego słowa do serca.
    – Masz zakaz oglądania telewizji przez siedem dni – odezwał się nagle.
    – Ale dzisiaj jest ważny mecz żużlowy, a kolejne będą transmitowane przez najbliższy tydzień… – odrzekłem przymilnym głosem, mając nadzieję, że ojciec zmieni tę karę na inną.
    – Słyszałeś, co powiedziałem. Koniec dyskusji – uciął krótko.
    Właściwie to nie miałem do niego żalu, bo przecież musiałem ponieść jakąś karę, która była o niebo lepsza niż bicie, stosowane przez moją matkę, a przede wszystkim przez ojczyma.
    Uwielbiałem żużel, a nie mogłem obejrzeć go w Internecie, bo transmisja online była płatna i można było za nią zapłacić jedynie za pośrednictwem przelewu z konta bankowego. Pocieszałem się, że będzie jeszcze sporo ligowych rozgrywek w sezonie.
    Nazajutrz mój ojciec dostał tak silnego bólu pleców, że nie mógł nawet wstać z łóżka. Miałem ogromne poczucie winy, bo sądziłem, że stało się to z powodu jego bójki z Radkiem.
    Ernest twierdził jednak, że czasem łapały go już takie bóle, ale mieszkałem u niego kilka lat i nie przypominałem sobie podobnego zdarzenia. Gosia, jak na złość, siedziała sobie u rodziców, chociaż wiedziała o tej sytuacji. Niewiele dni pozostało do końca roku szkolnego, a poza tym miałem zwolnienie lekarskie.
    Najważniejsze było dla mnie to, żeby pomóc ojcu. Gdy smarowałem mu plecy maścią, moją uwagę przykuły liczne blizny. Udawałem, że ich nie zauważyłem, bo skoro on nigdy o nich nie wspominał, to musiały wiązać się z jakimś traumatycznym przeżyciem. Sądziłem, że może to pozostałości po jego pobycie w więzieniu. Byłem przygotowany jedynie na widok blizn na jego klatce piersiowej, gdyż były one śladami po kulach, kiedy ojczym go postrzelił.
    Podawałem mu tabletki, robiłem zakupy i przygotowywałem posiłki, które przynosiłem do łóżka. Nie byłem najlepszym kucharzem, ale on zjadał wszystko bez marudzenia, twierdząc, że mu smakuje. W nocy spałem na materacu w jego pokoju, bo chciałem być blisko niego, gdyby czegoś potrzebował, a bałem się, że śpiąc w drugim pokoju, mógłbym go nie usłyszeć. Na szczęście po kilku dniach jego ból całkowicie minął. Zastanawiałem się, co będzie, gdy zacznę studiować, a dopadną go te bóle. Gosia deklarowała, że rozpocznie pracę po ukończeniu szkoły, więc nie można byłoby liczyć na jej pomoc, a zresztą obecnie też wymigiwała się od tego. Ernest mówił, że zadzwoniłby do sąsiadów z drugiego piętra. Trochę mnie to uspokoiło.
    Gdy wreszcie odebrałem świadectwo szkolne, Gosia niespodziewanie oznajmiła, że zamierza spędzić wakacje z rodzicami u swojej siostry Magdy, mieszkającej w Polanicy-Zdroju. Następnego dnia spakowała się i pojechała. Nie byłem zaborczy i rozumiałem, że chce spędzić więcej czasu z siostrą i rodzicami. Gdzieś w głębi duszy zazdrościłem jej, że wyjeżdża na wakacje. Ja tylko jeden raz w życiu byłem na obozie w Tucholi. Wyjazd był wygraną w szkolnym konkursie wokalnym. Byłem tam z Gosią oraz innymi uczniami przez miesiąc, a pobyt wspominałem bardzo miło.


       Rozdział 25

    Minęło kilka dni lipca, gdy zupełnie nieoczekiwanie mój ojciec powiedział, że już od kilku lat nie zrobił sobie urlopu. W pierwszej chwili wystraszyłem się, że on też gdzieś pojedzie, a ja zostanę sam w domu. Wyjaśnił, że ma zamiar jechać w swoje rodzinne strony, do Weltenburga, położonego w Bawarii. Jego kuzyn Ulrich razem ze swoją żoną zajmuje się pensjonatem. Ojciec uprzedził mnie, że kuzyn jest złośliwy i wrogo nastawiony do osób o innej narodowości niż niemiecka. Mówił też, że miejscowość leży nad Dunajem i znajduje się w niej wiele zabytków, w tym słynne opactwo benedyktynów. Zaplanował pobyt na miesiąc. Zapytał, czy chciałbym z nim pojechać.
    – Jasne! – wykrzyknąłem bez wahania.
    Tego samego dnia poszedłem do lekarki, żeby powiedzieć jej o moim wyjeździe. Musiałem to zgłosić, bo zaraz narobiłaby szumu, że nie chodzę na wizyty, i powiadomiłaby kuratora, sąd i licho wie kogo jeszcze.
    Przygotowania do wyjazdu trwały dwa dni. Martwiłem się, co począć z moimi świnkami morskimi. Nie chciałem stresować tych małych zwierzątek długą podróżą pociągiem, zwłaszcza że Ernest mówił o częstych przesiadkach. Na szczęście rozwiązał problem, bo powiedział, że sąsiedzi z drugiego piętra chętnie zajmą się Irysem i Narcyzem.
    Po załatwieniu wszelkich formalności spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Cały czas siedziałem przy oknie i podziwiałem widoki, wsłuchując się w stukot kół. Po całym dniu jazdy dotarliśmy na miejsce. Był późny wieczór, więc od razu poszliśmy do pokoju. Byłem tak podniecony, że długo nie mogłem zasnąć.
    Obudziłem się o piątej rano. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, gdzie jestem i co robię w tym pensjonacie. Rozejrzałem się wokół siebie, ale ojca nie było, a jego telefon leżał na stoliku. Myślałem, że może pali papierosa na ławce przed budynkiem, więc wyjrzałem przez okno; jednak nie było go tam. Trochę się wystraszyłem, bo wiedziałem, że nie robiłby sobie głupich żartów. Przyszło mi do głowy, że może rozmawia z kuzynem.
    Wziąłem telefon ze sobą i wyszedłem z pokoju.
    Usłyszałem odgłosy dobiegające z recepcji. Był tam jednak tylko kuzyn Ernesta wraz ze swoją żoną. Dosyć dobrze znałem niemiecki, więc przywitałem się uprzejmie i zapytałem o mojego ojca.
    – Jesteś jego służącym? – zapytał Ulrich z szyderczym uśmiechem.
    – Służącym? Nie mówił panu, że jestem jego przybranym synem? – wyjąkałem ze zdziwieniem.
    – Mówił – potwierdził mężczyzna, po czym dodał: – Nigdy nie zrozumiem, co on widzi w tych Polakach.
    – Ernest poszedł odwiedzić grób swojej matki. Jest w pobliskim lesie – wtrąciła żona Ulricha i dodała: – Jak chcesz, to możesz tam pójść. Na pewno się nie zgubisz, bo nie trzeba nigdzie skręcać, wystarczy iść cały czas prosto leśną drogą – wyjaśniła kobieta.
    Podziękowałem jej i wyszedłem z pensjonatu. Zacząłem zastanawiać się, czy wszystko dobrze zrozumiałem, bo wydało mi się bardzo dziwne, by matka Ernesta mogła spoczywać w lesie.
    Mimo wczesnej godziny było ciepło. Skierowałem się w stronę lasu i od razu ujrzałem ścieżkę. Kilkanaście kroków przed sobą zobaczyłem mojego ojca. Nie ucieszył się zbytnio, gdy mnie zobaczył. Widocznie miał jakieś niedobre wspomnienia, jeśli nic mi nie powiedział o grobie matki.
    Zapytał, co tu robię, więc wszystko mu wyjaśniłem, jednocześnie przepraszając za moją nadgorliwość.
    – Nie masz za co przepraszać, synu. Już dawno powinienem ci opowiedzieć więcej o sobie.
    – Mógłbym odwiedzić ten grób? – spytałem nieśmiało.
    Ojciec od razu się zgodził, więc poszliśmy. Ścieżka była wąska i trzeba było ostrożnie stąpać, by nie potknąć się o kamienie albo wystające konary. Nagle między drzewami dostrzegłem nagrobek. Paliły się na nim znicze, w wazonach stały świeże kwiaty.
    Matka Ernesta miała na imię Gizela i zmarła, mając zaledwie trzydzieści cztery lata. Nic o niej nie wiedziałem, ale doznałem dziwnego uczucia, że była dobrą kobietą i nie zasłużyła na taki los. Po chwili zadumy wróciłem z ojcem do pensjonatu.
    Pogoda była piękna, więc zaproponował, że po śniadaniu pokaże mi słynny klasztor. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może chce w ten sposób odwrócić moją uwagę od porannego wydarzenia.
    Nasz pensjonat znajdował się niecałe dwa kilometry od opactwa benedyktynów, więc poszliśmy piechotą. Patrzyłem z podziwem na rozciągające się dookoła lasy. Opactwo było położone nad samym Dunajem. Rzeka wyglądała wspaniale, a w jej falach odbijało się wszystko wokoło.
    Ernest opowiedział mi historię klasztoru; obiad zjedliśmy w restauracji. Późnym wieczorem wróciliśmy do pensjonatu. Po kolacji usiedliśmy na tarasie. Nieoczekiwanie ojciec zaczął mi się zwierzać:
    – W Weltenburgu spędziłem prawie piętnaście lat mojego życia. Mieszkałem z rodzicami, dwójką rodzeństwa i schorowanym dziadkiem, ojcem mojej matki. Nasz dom był rozwalającą się ruderą z dziurawym dachem, a jedynym plusem było to, że znajdował się blisko lasu.
    Moja matka była zielarką, a ojciec przedsiębiorcą, ale tak świetnym, że utrzymywaliśmy się z dochodów matki oraz emerytury dziadka.
    Ojciec najbardziej znęcał się nad moją matką i nade mną, bo byłem najstarszy, i miał do mnie pretensje, że nie pilnowałem rodzeństwa. Używał pięści, pejcza albo kija… Dziadek był inwalidą wojennym, ledwie mógł chodzić, ale on i tak go bił i zabierał mu całą emeryturę. Matka zawsze stawała w naszej obronie, a gdy byłem starszy, starałem się bronić ją, moje rodzeństwo i dziadka, co sprawiło, że ojciec mnie znienawidził. Kazał mi klękać i chłostał mnie pejczem aż do krwi. Często wymyślał różne kary: najczęściej zmuszał nas do kąpieli w zimnej wodzie albo zamykał mnie, siostrę i brata w piwnicy. Zakładał nam obroże: mojemu rodzeństwu skórzane, ale dla mnie zawsze miał stalową obrożę, zamykaną na klucz. Zdarzało się, że musiałem nosić ją przez parę tygodni nawet poza domem. Kiedy szedłem do szkoły, zasłaniałem szyję apaszką, żeby rówieśnicy jej nie zauważyli.
    Byłem najmocniej zżyty z matką. Chodziłem z nią do lasu albo na łąkę, zbierałem zioła i pomagałem w pracach domowych… – nagle Ernest przerwał, a po chwili mówił dalej dziwnym, jakby łamiącym się głosem:
    – Pewnego zimowego popołudnia lepiłem z rodzeństwem dużego bałwana, gdy z domu wybiegła zakrwawiona matka i uciekła do lasu. Chwilę potem pojawił się ojciec z nożem w ręce. Próbował ją ścigać, ale był zbyt pijany, aby ją dogonić.
    Pobiegłem za matką i znalazłem ją po śladach krwi. Wspiąłem się na drzewo i zawiązałem na gałęzi czerwony szalik, który był widoczny z daleka. Telefon mieli sąsiedzi mieszkający prawie kilometr od nas, więc popędziłem do nich co tchu. Natychmiast zadzwonili po odpowiednie służby.
    Wróciłem do matki i byłem przy niej aż do momentu przybycia pogotowia. Kiedy usłyszałem odgłosy syreny, wybiegłem z lasu, by zaprowadzić ratowników na miejsce.
    Gdy tam dotarliśmy, mój szalik wisiał na gałęzi, ale matki nie było pod drzewem.
    Policja bezskutecznie przeszukała cały las, ale nie odnaleziono jej ciała. W tamtych latach po mieście grasowała sfora bezpańskich psów, które często widywano w lesie. Uznano, że może to one zawlekły gdzieś ciało i je rozszarpały, bo innych drapieżników nie było. Wtedy nie dysponowano takim sprzętem, jak teraz. Przez długi czas dawałem sobie złudną nadzieję, że moja matka żyje.
    Ojciec wylądował w szpitalu psychiatrycznym, w którym zmarł po kilku miesiącach w niewyjaśnionych okolicznościach. Przed śmiercią napisał list, w którym zażyczył sobie, by rozsypać jego prochy po Dunaju, a mój stryj spełnił jego ostatnią wolę.
    Mojej matce usypano symboliczny grób pod drzewem, na którym zawiązałem szalik. Po latach postawiłem jej nagrobek… – Ojciec westchnął ciężko i przetarł oczy bokiem dłoni.
    – A co się stało z tobą i twoim rodzeństwem? – zapytałem cicho.
    – Miałem wtedy czternaście lat, mój brat osiem, a siostra sześć. Przygarnął mnie stryj, a moje rodzeństwo oddał do sierocińca, znajdującego się na drugim końcu Niemiec. Mówił, że nie potrzebuje darmozjadów, a siostra i brat byli zbyt mali, żeby pracować. Już nigdy ich nie zobaczyłem…
    Stryj miał niewielkie gospodarstwo i potrzebował rąk do pracy. W zamian za resztki ze stołu i dach nad głową musiałem pracować ponad siły i zajmować się małymi kuzynami. Kiedy oni zrobili coś źle, ja dostawałem lanie od stryja i musiałem spać w stajni albo w chlewie. Często byłem tak głodny, że podkradałem świniom żarcie, a szczególnie gotowane kartofle, które obierałem scyzorykiem…
    Wymykałem się często z gospodarstwa, by choć trochę pomóc dziadkowi. On był już w takim stanie, że nie mógł chodzić, a nie miał żadnej pomocy. Kilka dni przed śmiercią dał mi zegarek… Stryj nigdy nie powiedział, gdzie pochował mojego dziadka; na pewno nie zrobił tego w Weltenburgu.
    Po niecałym roku uciekłem od stryja. Tułałem się po mieście, aż spotkałem wędrownego gitarzystę, którego wszyscy nazywali Wesołym Borysem. Miał prawie czterdzieści lat, był Rosjaninem, ale dobrze mówił po niemiecku. Utrzymywał się głównie z muzykowania po knajpach. Lubił pić bimber, ale nie był agresywny po alkoholu. Przyłączyłem się do niego i jeździliśmy na gapę po różnych miastach. Przez kilka lat nie chodziłem do szkoły. To właśnie Wesoły Borys nauczył mnie gry na gitarze. Był dla mnie dobry i dzielił się ze mną jedzeniem. Spaliśmy na działkach, przystankach albo włamywaliśmy się do piwnic.
    Kiedy miałem siedemnaście lat, pojechałem z nim do Hamburga. Wtedy umiałem już bardzo dobrze grać na gitarze, więc graliśmy razem na ulicy.
    Któregoś dnia Borys poszedł skombinować jedzenie, ale już więcej nie wrócił. Coś musiało się mu stać, bo on nigdy by mnie nie zostawił. Byłem załamany, gdy niespodziewanie zainteresowała się mną emerytowana nauczycielka muzyki, Helena. Była wdową, dzieci nie miała. Uznała, że mam talent, i zabrała mnie do swojego domu. Dzięki niej wznowiłem naukę w szkole, a ona pomogła mi nadrobić zaległości. Mieszkałem u niej kilka lat. Zajmowałem się jej domem, ogrodem i trzema psami.
    Zacząłem studiować zielarstwo, co nie podobało się Helenie. Chciała, żebym studiował muzykę. Gdy byłem na pierwszym roku studiów, Helena kazała mi wyprowadzić się ze swojego domu…
    Na moje szczęście niebawem ogłoszono konkurs wokalny dla młodych talentów. Zgłosiłem się i wygrałem. Otrzymałem sporo pieniędzy, za które mogłem opłacić studia. Wynajmowałem pokój z kolegą, więc nie musiałem zbyt wiele wydawać na czynsz. Po ukończeniu studiów zacząłem pracować jako zielarz, ale muzyka okazała się ważniejsza. Założyłem zespół i wydałem pierwszą płytę winylową, a po kilku latach nagrałem kolejne płyty. Sporo koncertowałem w Niemczech, czasem w innych krajach. Często piłem, ale nie byłem uzależniony od alkoholu.
    Podczas jednego koncertu w Monachium poznałem przyszłą żonę, Bożenę. Była tłumaczką, a jednocześnie moją fanką. Zaczęliśmy się spotykać, ale moi teściowie od początku mnie nie lubili i chcieli, żeby ich jedyna córka wróciła do Polski. Zamieszkaliśmy w Nowej Rudzie, z naszym małym synem Robertem. Przez wiele lat byłem ciągle w trasie koncertowej, a Bożena zrezygnowała z pracy zawodowej i zajmowała się domem. W końcu moja żona kazała mi wybierać między karierą a rodziną. Rozwiązałem mój zespół muzyczny i wznowiłem pracę zielarza.
    Nigdy nie miałem dobrego kontaktu z synem, głównie ze względu na to, że tak rzadko bywałem w domu, a teściowie ciągle nastawiali Roberta przeciwko mnie. Ten wypadek, w którym zginęła jego matka, całkowicie zniszczył naszą więź… On nigdy nie odwiedził mnie w więzieniu ani też nie odpisywał na listy, mimo że w chwili wypadku miał prawie siedemnaście lat.
    W zakładzie karnym ciągle musiałem walczyć o swoje życie… – Ojciec zapalił papierosa i opowiedział mi o wszystkim. Udawałem, że słyszę tę historię po raz pierwszy, ale nawet jej ponowne wysłuchanie było dla mnie wstrząsające.
    – Kiedy odsiedziałem wyrok, nie udało mi się spotkać z synem, a zresztą on tego nie chciał, bo był przecież dorosły i nie musiał słuchać swoich dziadków. Błagałem teściów na kolanach o przebaczenie, ale oni mi nie wybaczyli i wyjechali z Robertem nie wiadomo gdzie. Cały czas myślałem, że on odezwie się do mnie… Cieszę się, że los podarował mi drugiego syna. To tak, jakbym dostał nowe życie – podsumował Ernest.
    – Ja też się cieszę, że mam takiego wspaniałego ojca – powiedziałem szczerze i przytuliłem się do niego. Siedzieliśmy pogrążeni w zadumie, patrząc w rozgwieżdżone niebo…

       Rozdział 26

   Wakacje były cudowne. Ojciec oprowadzał mnie po mieście i zabrał na rejs statkiem po Dunaju. Miałem lekkie mdłości, ale na szczęście nie przeszkodziły mi w rozkoszowaniu się wycieczką. Byłem w ciągłym kontakcie z Gosią; rozmawialiśmy przez telefon albo komunikator wideo.
    Jedynym problemem było zachowanie Ulricha, który wyraźnie mnie nie lubił i dawał upust swojej niechęci, kiedy tylko mógł, jednak nie robił tego w obecności mojego ojca, a ja nic mu o tym nie mówiłem.
    Pewnego razu jedliśmy kiełbasę bawarską na podwieczorek. Ta wędlina wyjątkowo mi zasmakowała, więc po skończonym posiłku poszedłem do kuchni i poprosiłem o dodatkowy kawałek. Nie zauważyłem, że Ulrich był w pomieszczeniu.
    – Jeszcze ci mało, ty polska świnio? Będziesz naszą kiełbasę wyżerać? – odezwał się mężczyzna i popatrzył na mnie tak złowrogo, że przeszły mnie ciarki. W tamtej chwili byłem pewien, że gdyby można było zabijać spojrzeniem, to już bym nie żył.
    – Daj spokój, jak mu smakuje, to niech je, przecież starczy dla wszystkich – powiedziała jego żona, podając mi duże pęto kiełbasy. Nie wziąłem go jednak, ale podziękowałem kobiecie za dobre chęci i wyszedłem czym prędzej z kuchni. Przyrzekłem sobie, że o nic nie poproszę, choćby nie wiem jak bardzo mi to smakowało. Nie powiedziałem jednak o tym mojemu ojcu. Nie mogłem pojąć zachowania jego kuzyna, który oceniał mnie wyłącznie przez pryzmat stereotypów.
    Nazajutrz siedziałem na tarasie i pisałem SMS-a do Gosi. Od strony lasu zobaczyłem Ulricha, który wracał do pensjonatu. Podszedł do mnie i kazał mi wstać. Pomyślałem, że może jest to jakiś niemiecki zwyczaj, więc wstałem. Na szczęście mój ojciec akurat wychodził z budynku.
    – Siadaj, Szymon – powiedział do mnie i szarpnął swojego kuzyna za ramię, wchodząc z nim do pensjonatu. Nie domknął drzwi, więc, chcąc nie chcąc, wszystko słyszałem.
    – Co ty robisz? Będziesz go po kątach rozstawiał? Mówiłem ci tyle razy, żebyś dał mu spokój. Jeszcze jeden taki numer, a wyrzucę cię w trybie natychmiastowym – mówił Ernest zdenerwowanym tonem.
    Byłem zadowolony, że opowiedział się po mojej stronie, jednak trochę zdziwiły mnie jego słowa. Najwyraźniej musiałem coś źle zrozumieć, bo jakim prawem mógłby wyrzucić kuzyna z jego własnego pensjonatu.
    Któregoś dnia Ulrich kosił trawę, a jego żona myła ławki oraz stoliki przed budynkiem. Wydało mi się to bardzo dziwne, żeby właściciele wykonywali takie czynności.
    – Mają państwo piękny pensjonat – powiedziałem.
    – Dziękuję, ale to Ernest jest właścicielem na mocy testamentu swojego dziadka – wyjaśniła kobieta.
    Ojciec mówił mi przed wyjazdem, że kuzyn i jego żona zajmują się pensjonatem, więc chociaż nie oznaczało to, że są właścicielami, można było tak wywnioskować. Dziwiłem się, dlaczego mi o tym nie powiedział.
    Po upływie miesiąca wróciliśmy do Nowej Rudy. Jak się okazało, sąsiedzi należycie wywiązali się z opieki nad moimi świnkami. Pozostał niecały miesiąc wakacji, więc wykorzystywałem go na naukę niemieckiego, bo zamierzałem zdać maturę z tego języka.
    Wybrałem sobie trzyletnie studia licencjackie. Gdyby dobrze mi szło, to mógłbym kontynuować naukę w postaci dwóch lat studiów magisterskich, by poszerzyć swoje kwalifikacje.
    Najbliższy instytut filologii germańskiej znajdował się we Wrocławiu, więc musiałbym mieszkać w akademiku albo wynająć mieszkanie. Dowiedziałem się, że w akademikach ilość miejsc jest zazwyczaj ograniczona. Kolejną możliwością byłby dojazd na uczelnię, jednak częste podróże byłyby męczące, a przecież autobus czy pociąg mógłby zostać odwołany. Po długim namyśle zdecydowałem się na pobyt we Wrocławiu. Wiedziałem, że muszę wcześniej poszukać sobie jakiegoś lokum.
    Kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego przyjechała Gosia. Niewiele mówiła i wyglądała na przygnębioną. Sądziłem, że może pokłóciła się z siostrą albo rodzicami. Pytałem o to, ale powiedziała tylko o praktykach, które stresowały ją już zawczasu, co wyjaśniałoby jej zachowanie.
    – Bardzo dużo osób wybrało sobie zawód kucharza i większość z nich musi odbywać praktykę na własną rękę. Niektórzy już dużo wcześniej zaklepali sobie miejsca w restauracjach albo knajpach w mieście. Nie mam szans, żebym gdzieś się wkręciła… Wiem, bo wszędzie pytałam. Większość uczniów musi dojeżdżać. Magda załatwiła mi miejsce w małej knajpce w Polanicy-Zdroju. Od września będę dojeżdżać na praktyki, a gdybym była zmęczona, to przenocuję u siostry – wyjaśniła.
    Tym razem oboje byliśmy pełni obaw, kiedy nadszedł wrzesień. Minęło kilka miesięcy, ale na szczęście nikt nie zaczepiał mnie w szkole.
    W grudniu skończyłem osiemnaście lat. Urodziny spędziłem w towarzystwie Gosi i mojego ojca. Dziewczyna podarowała mi przenośny dysk twardy do laptopa, o dużej pojemności. Ku mojemu zdziwieniu Ernest nie dał mi żadnego prezentu. W pierwszej chwili byłem rozczarowany, ale niemal natychmiast poczułem wyrzuty sumienia i byłem zły na samego siebie, że po tym wszystkim, co dla mnie zrobił, śmiałem oczekiwać od niego jeszcze więcej. W głębi duszy było mi przykro, że nie miałem hucznej imprezy jak rówieśnicy. Kolejnym problemem był zakaz mojego ojca, który surowo zabronił mi picia alkoholu i to nawet po osiągnięciu przeze mnie pełnoletności. Rozwiązanie doraźne w postaci pójścia do jakiejś dyskoteki czy knajpy i upicie się w niej byłoby jeszcze gorsze. Delikatnie rozmawiałem z nim na ten temat, ale nie zmienił swojego zdania.
    Zacząłem układać poważne plany na przyszłość z Gosią. Do tej pory nasz związek opierał się wyłącznie na przyjaźni. Nigdy nie doszło między nami do zbliżenia, ale czułem, że ten moment niebawem nastąpi.
    Największą ulgą było dla mnie to, że nie musiałem już chodzić do poradni psychologicznej. Myślałem, że Ernest pozwoli mi na więcej swobody, ale myliłem się. Nadal wymagał ode mnie punktualności oraz informowania go o wszelkich sprawach.
    W styczniu rozpoczęły się ferie zimowe i byłem pewien, że spędzę je z Gosią, jednak ona oznajmiła, że popracuje w knajpce, w której odbywa praktykę.
    Po kilku dniach wpadłem na pomysł, by odwiedzić ją w pracy. Mógłbym nawet jej pomóc. Znałem nazwę tej knajpy, a Polanica-Zdrój znajdowała się przecież niedaleko. Połączenie PKS było bardzo korzystne. Powiedziałem o tym ojcu, a on uznał, że to dobry pomysł.
    Pojechałem w piątek rano, bo w weekendy dziewczyna nie pracowała, więc spędziłbym z nią prawie trzy dni. Styczeń był wyjątkowo ciepły, nie było śniegu, tylko błoto pośniegowe. Trochę pobłądziłem po mieście, aż w końcu znalazłem tę knajpkę, w której pracowała Gosia. Poszedłem na zaplecze, gdzie zobaczyłem kobietę i dwóch mężczyzn. Mogli mieć mniej więcej trzydzieści kilka lat, więc na pewno nie byli praktykantami. Zapytałem ich o dziewczynę.
    – Przecież Gośka zrezygnowała ze szkoły. Ona tutaj nie pracuje. Jestem jej siostrą – wyjaśniła kobieta.
    – Jak to? Od września nie chodzi do szkoły? – wyjąkałem, a siostra dziewczyny skinęła głową.
    – Wie pani dlaczego? – zapytałem z trudem, nie mogąc przyjąć do siebie tej szokującej wiadomości.
    – Dlatego, że od wielu miesięcy spotyka się z Tomkiem. On jest rozwodnikiem, ma kasy jak lodu. Doszły mnie słuchy, że jest z nim w ciąży, ale nie wiem, czy to prawda, bo dawno z nią nie rozmawiałam – powiedziała, wracając do swoich obowiązków.
    Wyszedłem na zewnątrz i oparłem się o mur budynku. Nigdy bym się tego nie spodziewał. Myślałem, że Gośka mnie kocha, że będziemy razem do końca życia… Próbowałem sobie wmówić, że to nieprawda, że to tylko głupi żart ze strony jej siostry, ale wszystko, co usłyszałem, miało sens.
    Wszedłem z powrotem do knajpy. Zamówiłem sałatkę jarzynową i „małpkę”, którą wypiłem w niecały kwadrans. Byłem nieźle podcięty. Na szczęście miałem więcej pieniędzy, więc przyjechałem do domu taksówką. Kierowca zawiózł mnie pod sam budynek. Wygramoliłem się z auta i poczłapałem do mieszkania. Od razu walnąłem się na łóżko, nie zdejmując ubrania ani butów.
    Ocknąłem się dopiero wieczorem. W głowie miałem kompletny zamęt, spowodowany fatalną wiadomością oraz wypiciem alkoholu. Usiadłem na łóżku i po paru minutach zebrałem myśli. Czując silne pragnienie, poszedłem do kuchni, by napić się wody. Wypiłem duszkiem całą szklankę i skierowałem się ku drzwiom. Na progu zobaczyłem mojego ojca. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć ani jak się zachować, bo dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że po raz kolejny go zawiodłem.
    – Słucham, co masz mi do powiedzenia. Jestem ciekaw, dlaczego po raz kolejny złamałeś mój nakaz – rzekł ojciec.
    Usiadłem przy kuchennym stole i zrelacjonowałem całe wydarzenie. Bez słowa poszedł do pokoju. Udałem się za nim, prosząc go o wybaczenie. On znów przypomniał mi wszystkie zasady, których powinienem przestrzegać. Wymamrotałem, że jestem już pełnoletni.
    – To nie wiek decyduje o dojrzałości człowieka, ale jego czyny. Jeśli chcesz żyć ze mną w zgodzie pod jednym dachem, musisz być mi posłuszny – odparł surowym tonem, po czym powiedział, żebym przyniósł mój laptop.
    Poszedłem po komputer i położyłem go na kanapie. Wiedziałem, że Ernest nie będzie chciał w nim grzebać, bo nigdy nie ruszał moich rzeczy, poza tym nie miałem nic do ukrycia. Stanowczo przebrałem miarę, łamiąc po raz kolejny jego zakaz, więc odczułem lekki niepokój, że być może będzie chciał zabrać mi laptop na stałe albo go zniszczyć, chociaż ta druga opcja była mało prawdopodobna, bo przecież kilka lat temu sam mi go kupił.
    – Zabraniam ci korzystać z niego przez tydzień. A teraz idź do swojego pokoju i przemyśl poważnie swoje zachowanie – usłyszałem polecenie, które od razu wykonałem.
    Przez cały weekend ojciec niewiele się do mnie odzywał. Jego gniew stopniał dopiero w poniedziałek, więc poprosiłem go o radę w sprawie Gośki.
    – Powinieneś jak najszybciej wyjaśnić z nią tę sprawę –powiedział Ernest.
    – Dzisiaj dzwoniłem do niej kilka razy, ale nie odebrała telefonu. Może siostra powiedziała jej, że… – nie zdążyłem dokończyć zdania, bo do mieszkania weszła Gosia.
    – Jak było u Tomka? – zacząłem ostrym, nieprzyjemnym tonem.
    – O czym ty mówisz? – zapytała drżącym głosem.
    – Byłem w piątek w tej twojej knajpie i dowiedziałem się wielu ciekawych informacji! – krzyknąłem, a dziewczyna bez słowa usiadła na kanapie.
    – No, powiedz… Pieprzył cię? Jesteś z nim w ciąży? – wołałem podniesionym głosem.
    – Nie krzycz, mów ciszej – upomniał mnie Ernest.
    – Spałam z nim, ale nie jestem w ciąży – rzekła cicho Gośka.
    – Co ty sobie myślałaś? Że nigdy się to nie wyda? Że będziesz mogła okłamywać mnie do końca życia? – syczałem wściekle, ale nie podnosiłem głosu.
    – Szymon, posłuchaj… To tylko przelotna znajomość…
    – Tak, masz rację, bo on cię przeleciał! Nienawidzę cię! –wrzeszczałem.
    – Cicho bądź! Załatwiaj swoje sprawy w cywilizowany sposób… Nie drzyj gęby na cały budynek – rzucił ostro ojciec.
    – A ty się nie wtrącaj! – warknąłem na niego, a on podszedł do mnie i spojrzał mi twardo w oczy. Jego wzrok skutecznie mnie poskromił.
    – Jeśli coś ci nie pasuje, możesz w każdej chwili opuścić mój dom – powiedział.
    – Wszystko mi pasuje. Przepraszam – wyjąkałem, spuszczając pokornie głowę.
    Uspokoiłem się nieco i zacząłem wypytywać Gośkę o szczegóły znajomości z Tomkiem. Okazało się, że spotykała się z nim od ubiegłorocznych wakacji. Poznała go na festynie. Czasem naprawdę nocowała u siostry, ale przeważnie u niego. Mówiła mu, że chce z nim zerwać, ale on twierdził, że bardzo ją kocha. Często dawał jej dużo pieniędzy, żeby mogła sobie kupić, co zechce.
    – Tomek jest lepszy ode mnie, bo daje ci kasę? To dla niego zrezygnowałaś ze szkoły? – zapytałem z bólem.
    – Nie o to chodzi, po prostu już nie chce mi się uczyć, a gotowanie i pieczenie przestało mnie cieszyć. Magda potrzebuje opiekunki do dziecka, więc chętnie zajęłabym się siostrzenicą. Zawsze jest wiele osób, które poszukują niani, więc mogłabym pracować w tym zawodzie… Muszę jednak przyznać, że Tomek jest bardzo dojrzały i romantyczny – dodała dziewczyna.
    – Czyli jednak to coś poważnego… – bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
    – Na tobie też mi zależy – powiedziała Gosia.
    – Jakoś ci nie wierzę. Zdecyduj, z kim chcesz być – odparłem gniewnie, mając nadzieję, że zostanie ze mną.
    Byłem gotów wybaczyć jej zdradę, ale ona spakowała swoje rzeczy i powiedziała, że wraca do rodziców, bo musi wszystko poważnie przemyśleć.

       Rozdział 27

   Gniewałem się na Gośkę, że nie podjęła od razu decyzji, zostawiając mnie w tej nieznośnej niepewności. Gdyby naprawdę mnie kochała, nie powinna się wahać. Byłem przygnębiony, ale nie popadłem w rozpacz, chociaż początkowo myślałem, że tak będzie.
    W lutym odbyła się studniówka, ale jako jedyny z mojej klasy nie poszedłem na nią, głównie ze względu na to, że nie miałem nawet partnerki do tańca, a poza tym czułem się wyobcowany i nie lubiłem imprez w dużym gronie.
    Kiedy myślałem, że Gośka ze mną zerwała, nagle zadzwoniła do mnie, prosząc o spotkanie. Zgodziłem się i poszedłem do niej. Mówiła, że bardzo żałuje tego przelotnego romansu. Przyznała się, że Tomek dając jej pieniądze, ciągle to wypominał, a pewnego razu nawet ją uderzył. Zapytała, czy potrafię jej wybaczyć, bo chciałaby do mnie wrócić. Dałem jej drugą szansę, więc spakowała się i zamieszkała u mnie. Przez jakiś czas nasze relacje były raczej chłodne. Wciąż czułem do niej żal, którego nie potrafiłem się pozbyć. Cały czas wyobrażałem sobie ją w ramionach Tomka, a myślałem, że ona przeżyje ze mną swój pierwszy raz…
    Gośka powiedziała, że jej siostra znalazła już opiekunkę do dziecka. Nie chodziła do szkoły ani też nie miała zamiaru podjąć żadnej pracy. Dostawała pieniądze od rodziców i dziadków, ale większą część tej kwoty przeznaczała na swoje potrzeby, niewiele dokładając do domu. Wyręczała Ernesta w gotowaniu, sprzątała, ale na tym kończyła się jej pomoc. Często też kupowała słodycze i zjadała ich spore ilości. Raz kupiła aż dwa kilogramy krówek, ale z tego akurat się ucieszyłem, bo były to moje ulubione słodycze z dzieciństwa. Postanowiłem poczęstować mojego ojca.
    – Gosia kupiła krówki, chcesz trochę?
    – Co to jest? – zapytał.
    – To takie mleczne cukierki. Nigdy nie jadłeś krówek? – zdziwiłem się, przynosząc słodycze w torebce.
    – Nie – odrzekł Ernest i sięgnął po cukierek. Powiedział, że bardzo mu smakuje, i od tamtej chwili stał się amatorem krówek, które sam często kupował, ale zawsze dzielił się z nami.
    Wiedziałem natomiast, że bardzo lubił jeść twaróg z dodatkiem oleju lnianego, który był rzadkością w naszym mieście, dlatego zaopatrywał się w Niemczech, gdy jeździł po zioła. Ja nie lubiłem tego oleju ze względu na cierpki smak oraz intensywny zapach. Spróbowałem go tylko raz i nie miałem zamiaru robić tego ponownie. Dla mojego ojca był jednak prawdziwym przysmakiem. Tym razem go nie kupił, bo myślał, że ma jeszcze jedną butelkę.
    Chcąc sprawić mu niespodziankę, a jednocześnie odwdzięczyć się, ruszyłem w „rejs” po wszystkich sklepach. W jednym z nich dowiedziałem się, że olej jest dostępny w pobliskiej wsi, więc pojechałem do niej i przywiozłem ze sobą dwie butelki oleju. Ernest bardzo się ucieszył i dał mi więcej kieszonkowego niż zazwyczaj. Kupił mi nawet piękny garnitur, co jeszcze bardziej motywowało mnie, by zostać germanistą. Wszystko szło zgodnie z planem; moje stosunki z Gosią uległy znacznej poprawie. Czułem, że będzie między nami tak, jak dawniej.
    W maju bez obaw przystąpiłem do matury. Niespodziewanie zemdlałem zaraz po egzaminie, ale na szczęście szybko zawieziono mnie do szpitala w Kłodzku. Kiedy się ocknąłem, nie zmartwiłem się zbytnio moim omdleniem, ponieważ wiele młodych osób podobnie przechodziło przez okres dojrzewania i nawet w mojej klasie była dziewczyna, która zasłabła z powodu burzy hormonów.
    Ojciec natychmiast przyjechał, ale Gosia dopiero następnego dnia, bo wymawiała się ważną sprawą osobistą, choć nie powiedziała, o co konkretnie chodziło.
    Lekarze przeprowadzili sporo badań i postanowili zatrzymać mnie na obserwacji przez kilka dni. Ucieszyłem się, gdy ujrzałem tę sympatyczną młodą lekarkę z Nowej Rudy, która kiedyś robiła mi obdukcję. Nieoczekiwanie wezwała mnie do swojego gabinetu. Wyglądała na zmartwioną, co było do niej niepodobne, ponieważ zawsze uśmiechała się do pacjentów.
    – Nie wiem, jak mam ci to powiedzieć, Szymon… – kobieta przerwała, spoglądając raz jeszcze w kartotekę, jakby dla pewności. Od razu poczułem niepokój. – Przykro mi to mówić, ale jesteś zarażony wirusem HIV – usłyszałem, a serce we mnie zamarło.
    – Jak to? Przecież nie spałem z żadną dziewczyną – wyjąkałem.
    – Można zarazić się nie tylko za pośrednictwem stosunku seksualnego, ale także przez kontakt ze skażoną krwią – wyjaśniła lekarka.
    Dopiero po tych słowach przypomniałem sobie, że podczas szarpaniny matka zacięła mnie żyletką. Może była zarażona i nawet o tym nie wiedziała…
    – W dzisiejszych czasach są dostępne lekarstwa, które hamują rozwój wirusa. Z tą chorobą można żyć do późnej starości – pocieszała mnie kobieta.
    Byłem załamany i rozbeczałem się jak małe dziecko. Czułem, że moje życie posypało się w drobne kawałki. Wyszedłem z gabinetu, a pod drzwiami stała Gosia.
    – Podsłuchiwałaś? – zapytałem z wyrzutem, ale ona patrzyła na mnie z przerażeniem.
    – Z nami koniec – powiedziała.
    – Co? Gośka, nie rób mi tego! Nie zostawiaj mnie w takiej sytuacji! Błagam, nie! – krzyknąłem z bólem, ale ona wybiegła ze szpitala.
    Osunąłem się na podłogę i zobaczyłem nadchodzącego Ernesta, który od razu usiadł obok mnie.
    – Tato, mam… – nie potrafiłem tego wymówić, bo szloch ścisnął mi gardło.
    – Wiem, synu – przerwał mój ojciec smutnym głosem i przytulił mnie, a ja moczyłem mu łzami rękaw koszuli.
    Badania zostały powtórzone, lecz wynik był taki sam. Dla pewności Ernest i Gośka też przeszli testy, ale na szczęście nie byli zarażeni. Moja dziewczyna przyjechała do szpitala tylko po to, by upewnić się, czy nie ma HIV. W ogóle nie chciała ze mną rozmawiać. Najbardziej bolesne było to, że wróciła do mnie, by zostawić w obliczu choroby.
    – Jedź sobie do tego Tomka i uważaj, żeby nie zatłukł cię na śmierć – rzekłem zdenerwowany.
    – On tylko raz mnie uderzył, ale na pewno się zmieni. Przy tobie nie mam żadnej przyszłości, nie mogłabym nawet pójść z tobą do łóżka – zabrzmiały chyba najbardziej raniące słowa.
    – Ty wywłoko – syknąłem i oddaliłem się, by ukryć łzy.
    Gośka wyszła prędko, nie oglądając się za siebie. Od tamtej chwili straciłem z nią kontakt, bo zmieniła nawet numer telefonu, a kiedy poszedłem do jej mieszkania, rodzice Gośki powiedzieli, żebym dał jej spokój, bo jest już zaręczona z Tomkiem i chce mieć dzieci…
    Uświadomiłem sobie, że najprawdopodobniej będę sam do końca życia, bo żadna kobieta nie zechce się ze mną związać. Lekarka mówiła, że ludzie zarażeni wirusem HIV mogą odbywać stosunki dzięki różnym rodzajom zabezpieczeń, nie stwarzając zagrożenia dla drugiej osoby, a nawet mogą mieć dzieci. Niestety, nie ucieszyło mnie to wcale, bo wiedziałem, że większość ludzi odnosi się do chorych z pogardą i nienawiścią.
    Popadłem w depresję. Już dawno nie byłem w tak fatalnym stanie psychicznym. Ernest wspierał mnie cały czas i tylko dzięki niemu nie zwariowałem i nie popełniłem jakiegoś głupstwa.
    Po kilku tygodniach od tej okropnej wiadomości zacząłem powoli godzić się z nową sytuacją. Za bardzo panikowałem, a przecież ludzie mają o wiele groźniejsze choroby, które też są nieuleczalne; nawet małe dzieci chorują. Miałem przepisane tabletki, które musiałem regularnie zażywać. Podczas ich stosowania nie wolno pić alkoholu, ale akurat pod tym względem nie widziałem większego problemu.
    Na początku lipca poznałem wyniki egzaminu maturalnego – oczywiście zdałem. Z tej radości ogarnęła mnie chęć pozbycia się wszystkich rzeczy po Gośce. Czasem znajdowałem jakieś drobiazgi, które do niej należały, na przykład lakier do paznokci, błyszczyk do ust i tego typu rzeczy. Przetrząsnąłem cały pokój, aż znalazłem zapomnianą wizytówkę, którą dostałem od babki. Przypomniałem sobie jej słowa, że gdybym potrzebował pieniędzy, to mogę w każdej chwili zadzwonić albo przyjechać, a ona mieszkała przecież we Wrocławiu.
    W głowie zaświtała mi pewna myśl: po co Ernest ma łożyć na moje studia? Skoro przez tyle lat dziadkowie nie interesowali się mną, to niech chociaż raz zrobią coś pożytecznego. Mógłbym zamieszkać u nich na czas studiów, a jeśli nie, to może pomogliby znaleźć mi jakieś lokum. Byli dla mnie obcymi ludźmi, ale jednak biologicznymi dziadkami. Postanowiłem, że w tajemnicy przed moim ojcem pojadę do nich i porozmawiam na ten temat. Jeśli nie zechcą dać pieniędzy, to trudno, ale może dotrzymają słowa.
    Powiedziałem ojcu, że pojadę do Wrocławia, aby rozejrzeć się za jakąś kwaterą. Dodałem, że w Internecie znalazłem sporo ofert, ale chciałbym zobaczyć mieszkania na własne oczy. Nie dostrzegałem niczego złego w moim pomyśle, a wręcz przeciwnie, byłem podekscytowany, że być może odciążę ojca finansowo.
    W przeddzień wyjazdu zadzwoniłem do babki i zapytałem, czy mogę przyjechać, a ona bez wahania się zgodziła. Wydawało mi się, że była nawet zadowolona.
   Ernest chciał dać mi pieniądze na bilety, ale odmówiłem, gdyż zdecydowałem się wydać moje kieszonkowe. Na wszelki wypadek wziąłem więcej gotówki. Pojechałem rano autobusem.
    Babka czekała na przystanku. Powiedziała, że dziadek miał pilną sprawę do załatwienia, dlatego nie mógł się ze mną spotkać. Zaprowadziła mnie do wytwornego mieszkania w nowym budownictwie. Sprawiała wrażenie sympatycznej osoby. Zapytałem wprost, dlaczego nigdy nie chciała nawiązać ze mną kontaktu. Zaczęła się tłumaczyć, że pracowała jako urzędniczka, a po godzinach oddawała się szydełkowej pasji i nie miała na nic czasu. Babka mówiła, że brała udział w konkursach i zdobyła nawet kilka prestiżowych nagród. Wszystkie firanki w mieszkaniu były efektem jej pracy na szydełku.
    Nagle oznajmiła, że chciałaby zaprzyjaźnić się ze mną, by nadrobić stracony czas. Od razu zgodziła się, abym u nich zamieszkał, mówiąc, że mogę wprowadzić się w każdej chwili. Obiecała także sfinansować moje studia. Chciała, żebym został parę dni, ale odmówiłem. Opowiedziałem jej nieco o sobie i podałem mój numer telefonu. Nie powiedziałem, że jestem zarażony wirusem HIV, gdyż po prostu zapomniałem o tym
    Zapytałem ją o moją matkę, ale w tej sprawie babka nie zdradziła zbyt wielu szczegółów, mówiąc jedynie, że nie miała dobrych relacji ze swoją córką, która była nieposłuszna, spotykała się z wieloma chłopakami i ledwo co ukończyła podstawówkę. Będąc nastolatką, moja matka zażywała już leki psychotropowe i była pod obserwacją psychiatrów, ponieważ miała za sobą kilka prób samobójczych. Wyprowadziła się z domu na miesiąc przed osiągnięciem pełnoletności. Często sama przerywała leczenie na kilka lat, o czym chwaliła się przez telefon mojej babce, a potem łykała tabletki bez opamiętania. Wyjaśniałoby to jej zachowanie w stosunku do mnie. Może gdyby była pod stałą i ścisłą opieką lekarską, byłaby lepszą matką.
    Spędziłem u babki parę godzin, po czym wróciłem do domu. Z doświadczenia wiedziałem, że nie należy zbyt wcześnie ufać nieznanym osobom. Postanowiłem, że pod koniec września wprowadzę się do dziadków i jeśli wszystko będzie dobrze, to po paru tygodniach powiem o tym mojemu ojcu. Czułem się niezręcznie, mówiąc, że wynajmę mieszkanie u starszego małżeństwa. Już wcześniej zorientowałem się w cenach mieszkań, więc podałem przeciętną kwotę wynajmu – nie za wysoką i niezbyt niską. Ernest uznał, że to korzystna oferta, i dał mi pieniądze na mieszkanie oraz studia. Postanowiłem, że jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, to po prostu oddam mu całą sumę. On mi zaufał, a ja znów go okłamałem…

       Rozdział 28

   Bałem się tego nowego etapu w moim życiu, ale to w dużej mierze było spowodowane tym, że sam nie wierzyłem we własne możliwości.
    Babka czasem do mnie dzwoniła, ale nie odbierałem telefonu w obecności mojego ojca, tylko oddzwaniałem, gdy wychodziłem z domu.
    Nieoczekiwanie odeszły moje świnki morskie: najpierw Irys, a niedługo po nim Narcyz. Było mi bardzo smutno z tego powodu. Miałem te zwierzątka już kilka lat, najpierw był Irys, którego dostałem od sąsiadki, kiedy mieszkałem jeszcze z matką i ojczymem, a potem Gośka kupiła Narcyza. Pod koniec września spakowałem się, zapisując ojcu dokładny adres, gdyby zechciał mnie odwiedzić. Wziąłem ze sobą zabytkowy zegarek z wisiorkiem, który otrzymałem od Ernesta parę lat temu. Będąc na noworudzkim peronie, zadzwoniłem do babki, informując ją o moim przyjeździe. Powiedziała, że razem z dziadkiem będą czekać na dworcu. Ucieszyłem się, ponieważ nie zapamiętałem dokładnie drogi do ich mieszkania.
    Kiedy już dojeżdżałem do Wrocławia, zaczęło intensywnie padać, chociaż rano zapowiadała się piękna pogoda. Zawsze byłem trochę przesądny, więc odebrałem to jako zły znak. Nie wziąłem parasola ani płaszcza przeciwdeszczowego.
    Wysiadłem z pociągu i od razu zobaczyłem dziadków. Oni mieli parasole, a ja musiałem iść w strugach deszczu z plecakiem, dodatkowo ciągnąc walizkę na kółkach. Mój ekwipunek był dosyć niewygodny. Dziadkowie raźno szli naprzód, zostawiając mnie w tyle. Ani razu nie obejrzeli się, by zobaczyć, czy za nimi nadążam.
    Wszedłem do mieszkania parę minut po nich, zmoknięty i zdyszany. Jak na złość, zaparowały mi okulary; z tego powodu potknąłem się o próg.
    – Uważaj, ofermo, bo jeszcze się zabijesz – powiedział dziadek, śmiejąc się głośno. Uznałem tę wypowiedź za nietaktowny żart, więc jej nie skomentowałem.
    Babka pokazała przeznaczony dla mnie pokój. Nie był on zbyt duży, ale za to bardzo zaniedbany; meble pokrywała gruba warstwa kurzu, na której można byłoby napisać list. Byłem tym niemile zaskoczony. Po chwili ujrzałem moją babkę ze ścierką w ręce.
    – Dziadek chodzi na siłownię, ale trenuje też w domu – odezwała się nagle.
    – A ty masz jakieś hobby? – zagadnąłem, chcąc dowiedzieć się, co tak bardzo pochłaniało jej czas.
    – Porozmawiamy później, muszę już iść, żeby podgrzać obiad – ucięła temat. Odniosłem wrażenie, że miała coś do ukrycia.
    Zadzwoniłem do Ernesta i powiedziałem, że jestem już na miejscu. Porozmawiałem z nim dłuższą chwilę. Po skończonej rozmowie ujrzałem w pokoju dziadka. Nie zauważyłem, kiedy wszedł.
    – Z kim rozmawiałeś? – zapytał.
    – Ładnie to tak podsłuchiwać? – rzekłem z lekkim wyrzutem.
    – Pytałem, z kim przed chwilą gadałeś. Odpowiadaj!
    – Obiad gotowy! – usłyszałem głos babki. Chciałem iść do kuchni, ale dziadek stanął w drzwiach.
    – Następnym razem odpowiadaj natychmiast, gdy cię o coś pytam – rzekł ostrym tonem.
    – Chodź, bo zupa wystygnie – odezwała się babka, ciągnąc go za ramię. Odepchnął ją i poszedł do kuchni. Zrobił na mnie bardzo negatywne wrażenie. Po obiedzie wyszedł z domu, nie odzywając się ani słowem.
    – On jest nerwowy, musisz mu to wybaczyć – zaczęła kobieta.
    – Raczej agresywny – poprawiłem.
    – Jak wróci z siłowni, to na pewno się uspokoi.
    – Oby – odparłem bez przekonania i zaoferowałem jej swoją pomoc przy myciu naczyń. Bardzo się ucieszyła, zwłaszcza że naczyń było sporo, bo dziadek jadł za dwóch, potrzebując pewnie dużo kalorii do ćwiczeń. Babka podwinęła rękawy i zobaczyłem rozległe sińce na jej rękach.
    – On cię bije? – zapytałem z niepokojem.
    – Nie, to choroba skórna, która wygląda jak pobicie, dlatego każdy daje się nabrać.
    Dobrze wiedziałem, że kłamała. Przecież kiedyś byłem bity przez ojczyma i nie mogłem się mylić w sprawie siniaków. Po skończeniu zmywania babka poszła sprzątać piwnicę. Chciałem jej pomóc, ale odmówiła. Spędziła w niej kilka godzin, a ja siedziałem sam w pokoju jak kretyn. Zdało mi się, że zrobiła to celowo, bym nie poruszał z nią tematu przemocy domowej. Gdyby nie padało, mógłbym przynajmniej zwiedzić Wrocław. Chociaż nie minął nawet dzień, miałem już serdecznie dosyć pobytu u dziadków.
    Około godziny dwudziestej, jakby na komendę, babka przyszła z piwnicy, a chwilę potem wrócił dziadek. Zjedliśmy kolację, po czym dziadkowie włączyli telewizor. Nie zaprosili mnie do wspólnego oglądania, więc nie chciałem się narzucać. Poszedłem do pokoju. Trochę bolała mnie głowa. Wziąłem tabletki i położyłem się na tapczanie. Nie chciało mi się spać, po prostu źle się czułem.
    Po upływie godziny do pokoju wszedł dziadek. Od razu chwycił moją walizkę oraz plecak, w którym miałem tabletki na HIV, oraz zegarek od mojego ojca.
    – Co ty robisz? Zostaw moje rzeczy! – zawołałem z oburzeniem.
    – Zobaczę, co tam nasz – zaśmiał się złośliwie dziadek.
    – Naruszasz moją prywatność. Nie możesz tego robić.
    – Ja mogę wszystko – odparł wyniosłym tonem.
    Tego było już zbyt wiele. Podszedłem do niego, próbując odebrać mu plecak, gdyż na nim najbardziej mi zależało. Zaczęliśmy się szarpać. Dopiero po chwili dziadek wyrwał mi plecak, wysypując jego zawartość na podłogę. Na szczęście zegarek był w zasuniętej wewnętrznej kieszeni. Przypomniałem sobie, że moja matka też grzebała w moich rzeczach, więc musiała wynieść takie zachowanie ze swojego rodzinnego domu.
    – Co to za tabletki? – zapytał złowrogo dziadek.
    – Nic ci do tego. Wyprowadzam się stąd – powiedziałem, wkładając lekarstwa do plecaka.
    – A co z forsą? Kto ci zapłaci za studia?
    – Mam pieniądze od mojego ojca, Ernesta Richtera. Nie potrzebuję twojej łaski.
    – Richter… Skądś znam to nazwisko… – Zamyślił się, a po chwili dodał: – Już sobie przypominam. Szkoda, że nie zatłukłem tego szkopa w mamrze.
    Oniemiałem z przerażenia. To on był tym dozorcą, który katował Ernesta! W życiu bym się tego nie spodziewał; sądziłem, że to tylko zbieżność nazwiska.
    – Ty bydlaku! Nienawidzę cię! – krzyknąłem.
    – Za dużo sobie pozwalasz, smarkaczu. Jesteś tak samo pyskaty, jak ten szkop – warknął. Nie zasługiwał na to, żebym nazywał go dziadkiem. W tym momencie babka weszła do pokoju.
    – Daj mu spokój, połóż się spać – powiedziała, a on uderzył ją z taką siłą, że aż się przewróciła. Stanął nad nią i zaczął ją kopać.
    – Zostaw ją! – krzyknąłem i rzuciłem się na niego. Udało mi się odciągnąć go od babki. Tylko na chwilę mi uległ, zaskoczony moją nagłą reakcją. Był ode mnie znacznie silniejszy, ale nie zamierzałem tak łatwo się poddać. Zaczął mnie bić ze zdwojoną siłą. Nagle runął na podłogę. To babka ogłuszyła go garnkiem.
    – Trzeba go związać i zadzwonić na policję – powiedziałem.
    – On mnie zabije, jeśli to zrobię – wyjąkała ze strachem babka.
    – Nic ci nie zrobi, bo pójdzie siedzieć – odparłem stanowczo, prosząc ją, żeby przyniosła jakiś sznur. Początkowo nie chciała, bojąc się panicznie gniewu swojego męża. Przynagliłem ją ostrzejszym tonem, bo mógł ocknąć się w każdej chwili. Wreszcie przyniosła sznur do bielizny. Związałem Łomnickiego, po czym zadzwoniłem na policję. Odzyskał świadomość kilka minut po moim telefonie.
    – Co tu się dzieje? Rozwiążcie mnie, do jasnej cholery! –wrzasnął rozkazującym tonem. Babka była tak wystraszona, że chciała go uwolnić, ale łagodnie odsunąłem ją na bok. Postanowiłem, że będę cały czas w pokoju, bo gdybym choć na chwilę spuścił ją z oka, to na pewno uwolniłaby swojego oprawcę. Jej mąż zaczął krzyczeć i przeklinać. Bez wahania kopnąłem go dwa razy w brzuch.
    – Raz za mojego ojca, a drugi raz za babkę, ty śmieciu. Zrobiłeś sobie worek treningowy z bezbronnych osób? Zobaczysz, jak będzie ci fajnie w więzieniu, bo skazańcy kochają klawiszy – powiedziałem ironicznie.
    Po kilkunastu minutach przyjechali policjanci. Jeszcze raz zrelacjonowałem im całe wydarzenie. Babka na szczęście uspokoiła się w obecności mundurowych i pokrótce opowiedziała swoją historię. Zabrano nas na komisariat. Tam powiedziałem, w jaki sposób Łomnicki traktował Ernesta.
    Po północy wróciłem z babką do domu. Ona i moja nieżyjąca matka były ofiarami długoletniej przemocy psychicznej i fizycznej. Babka już dawno chciała powiadomić policję, ale mąż groził jej i mojej matce śmiercią w męczarniach. Pytałem ją, dlaczego po prostu nie odeszła od Łomnickiego, skoro pracowała, więc byłaby w stanie utrzymać siebie i córkę. Babka powiedziała, że naiwnie myślała, iż on się zmieni; przemoc rekompensował jej podróżami po wielu krajach. Podczas urlopów zachowywał się przyzwoicie, ale w domu znów był katem.

       Rozdział 29

   Nie mogliśmy zasnąć, więc długo rozmawialiśmy, co sprawiło, że zacząłem czuć do babki coraz większą sympatię. Wyznałem, że jestem zarażony wirusem HIV, ale jej to wcale nie przeszkadzało.
    Mimo że Łomnicki przebywał w areszcie, panicznie bała się jego powrotu. Szczerze mówiąc, sam też się trochę tego obawiałem, ale miałem nadzieję, że nasze zeznania będą wystarczające. Ponadto babka miała zrobioną obdukcję.
    Po kilku dniach okazało się, że policja stanęła na wysokości zadania i Łomnicki został skazany nie tylko za stosowanie przemocy domowej, ale także za znęcanie się nad moim ojcem oraz innymi więźniami. W archiwach było zapisane, za co zwolniono go dyscyplinarne. Wobec tego, że Łomnicki był już za kratami, mogłem bez przeszkód mieszkać u babki.
    Czułem, że muszę powiadomić Ernesta. Zadzwoniłem do niego i poprosiłem, żeby przyjechał do Wrocławia. Babka naprawdę chciała go poznać, więc wykorzystałem to jako dodatkowy pretekst do spotkania.
    Mój ojciec przyjechał następnego dnia. Natychmiast oddałem mu pieniądze, które przeznaczył dla mnie na studia, i opowiedziałem o wszystkim.
    – Jak widzę, nie jestem ci już potrzebny – powiedział dziwnym głosem.
    – O czym ty mówisz, tato? Przecież nadal bardzo cię potrzebuję – odparłem stanowczo, będąc jednocześnie zaskoczony jego reakcją.
    – Po raz kolejny okłamałeś mnie i odrzuciłeś moją pomoc… Tego jest już zbyt wiele, Szymon.
    – Miałem zamiar odciążyć cię finansowo; tak dużo dla mnie zrobiłeś, więc chciałem ci się odwdzięczyć – wyjaśniłem rozżalony.
    – Muszę to wszystko przemyśleć – rzekł Ernest, wstając od stołu. Zbierał się do wyjścia, chociaż przyjechał niecałą godzinę wcześniej.
    – Proszę, zostań, jeszcze raz ci to wytłumaczę! – zawołałem, chwytając go za ramię.
    – Już mi wytłumaczyłeś. Puść mnie, bo nie chcę się spóźnić na pociąg – odparł ojciec, po czym wyszedł z mieszkania, nie patrząc na mnie. Znając go, wiedziałem, że długo nie chował w sobie urazy. Wybaczał mi za każdym razem, może dlatego, że byłem najbliższą mu osobą.
    W październiku rozpoczął się rok akademicki. Początkowo miałem poważne problemy z dostosowaniem się do nowego trybu życia. Rozkład zajęć na studiach wyglądał zupełnie inaczej niż w szkole, ale stopniowo ogarnąłem cały zamęt. Regularnie chodziłem na wykłady oraz lektoraty i na bieżąco sporządzałem notatki. Uczyłem się pilnie, choć czasem miałem dosyć. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak ciężko.
    Spory problem stanowiły lektury, bo niemal wszyscy studenci wypożyczali je z bibliotek, a wielu z nich nie oddawało książek w terminie. Na szczęście z pomocą przyszedł mi Ernest, który posiadał niektóre pozycje w swojej domowej biblioteczce albo kupował dla mnie książki w Niemczech i wysyłał je bezpośrednio pod moim wrocławskim adresem. Często dzwoniłem do niego albo rozmawiałem przez komunikator wideo; przynajmniej raz w miesiącu jeździłem do Nowej Rudy, a czasami on przyjeżdżał do Wrocławia. Pewnego razu poprosiłem go, by przywiózł mi gitarę, bo nie chciałem zaniedbywać gry.
    Największym problemem było to, że czułem się bardzo osamotniony. Moi rówieśnicy spędzali studenckie życie w towarzystwie, a ja siedziałem nad książką, nie mając ani jednej bratniej duszy. Nie potrafiłem tego zmienić i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jestem odludkiem. Minęło kilka tygodni, gdy po wyjściu z uczelni zaczepił mnie jakiś chłopak. Był szczupły i niski, jak ja. Kojarzyłem go z wykładów.
    – Hej, mam prośbę do ciebie – odezwał się uprzejmie.
    – O co chodzi? – zapytałem zdziwiony.
    – Czy mógłbyś pożyczyć mi swoje notatki? Nie byłem na kilku wykładach.
    – No dobrze, ale pójdziemy skserować mój zeszyt. Jest mi potrzebny do nauki.
    – Dzięki – ucieszył się student. Poszliśmy więc skopiować moje zapiski.
    – Masz ładne pismo – powiedział chłopak. Nigdy nikt nie zwrócił na to uwagi, ale faktycznie pisałem wyraźnie i starannie.
    – Nazywam się Michał Kołodziej, mieszkam we Wrocławiu, a ty? – zagadywał rozmówca.
    – Jestem Szymon, pochodzę z Nowej Rudy, ale mieszkam tutaj u babki – odrzekłem.
    – Masz jakieś plany na wieczór? – zapytał Michał.
    – Muszę się uczyć – odparłem krótko.
    – A nie chciałbyś pograć w kręgle? Znam fajny klub, do którego bardzo często chodzę, a dla studentów jest duża zniżka.
    – Nie znam dobrze Wrocławia… – zacząłem niepewnym tonem, ale tak naprawdę nie chodziło o brak znajomości miasta; bałem się po prostu kolejnej porażki w relacjach międzyludzkich.
    – Możemy się spotkać przy uczelni, a potem pójdziemy do klubu.
    – O której godzinie? – dopytałem, decydując się w końcu na jego propozycję. Umówiliśmy się na ósmą wieczorem.
    Michał już na mnie czekał. Udaliśmy się do niewielkiego klubu, w którym oferowano także gry stołowe takie jak bilard. Można było również zamówić coś do jedzenia i picia w bufecie.
    – Uważaj, bo jestem mistrzem – zaśmiał się chłopak.
    Istotnie, grał w kręgle znacznie lepiej ode mnie.
    Pograliśmy przez pół godziny, a potem zaprosił mnie na piwo. Podejrzewałem, że tak będzie, więc nie zażyłem tabletek. Nagle zaproponował, żebyśmy poszli na zaplecze.
    – Muszę ci coś powiedzieć, ale to ci się nie spodoba – rzekł cichym głosem.
    – Co masz na myśli? – zaniepokoiłem się.
    – Jestem gejem – wyjaśnił.
    – Serio?
    – Tak… Wiem, że teraz nie będziesz chciał mnie znać…
    – Dlaczego? Ja wolę dziewczyny, ale nie przeszkadza mi twoja orientacja seksualna – powiedziałem szczerze.
    – Większość studentów wie, że jestem gejem, i oni często mnie szykanują. Nie chciałbym, żeby gnębili cię za to, że zadajesz się ze mną – wyjaśnił Michał ze smutkiem.
    – Gdy byłem młodszy, rówieśnicy też mnie dręczyli – odparłem i opowiedziałem swoją historię.
    Dopiero wtedy Michał powiedział mi więcej o sobie. Jego rodzice rozwiedli się pół roku temu, a on mieszkał z matką i siostrą. Ojciec pracował na stałe za granicą i bardzo rzadko do nich przyjeżdżał, jedynie regularnie płacił alimenty.
    Dowiedziałem się, że oprócz gry w kręgle chłopak lubił czytać książki. Zapytał o moje zainteresowania, więc powiedziałem, że gram na gitarze.
    – Moja siostra Marta gra na fortepianie. Jest uczennicą trzeciej klasy liceum muzycznego, ale ma nauczanie indywidualne – poinformował, wyjmując z kieszeni telefon.
    Pokazał mi zdjęcie swojej siostry. Ujrzałem uśmiechniętą i zgrabną blondynkę, siedzącą przy fortepianie.
    – Jest bardzo ładna. Ma chłopaka? – zapytałem mimowolnie.
    – Nie, i raczej nie będzie miała… – odparł Michał.
    – Dlaczego? – zdumiałem się.
    – Marta porusza się na wózku inwalidzkim, ale mimo to bardzo dobrze sobie radzi z codziennymi czynnościami – wyjaśnił chłopak, po czym dodał: – Ona zajmuje się rękodziełem, wyrabia figurki z gliny, które potem maluje. Najczęściej tworzy anioły albo zwierzaki, które sprzedaje przez Internet. Nie ma jednak zbyt wiele pieniędzy, bo przecież materiały potrzebne do wyrobu figurek sporo kosztują, a jest to bardzo czasochłonna praca i wymaga cierpliwości oraz precyzji.
    – Urodziła się z wadą kręgosłupa?
    – Nie, pięć lat temu miała wypadek. Jechała na rowerze do swojej najlepszej przyjaciółki, gdy nagle potrącił ją pijany kierowca. To cud, że Marta w ogóle przeżyła… Początkowo była załamana, ale wzięła się w garść i nadal realizuje swoją pasję muzyczną, a dodatkowo odkryła w sobie wielki talent rzeźbiarski.
    – Co się stało z tym kierowcą?
    – Zginął na miejscu, ale na szczęście nie przewoził pasażerów – odpowiedział Michał.
    – Dobrze mu tak, na pewno smaży się w piekle – odparłem bez namysłu, ale po chwili zastanowiłem się nad moimi słowami. Może on miał jakąś rodzinę i osierocił dzieci? Gdyby przeżył, to prawdopodobnie bardzo żałowałby swojego czynu. A gdzie były osoby, z którymi pił alkohol, dlaczego nikt nie powstrzymał go przed jazdą samochodem?
    – Zaraz zamykamy, musicie już iść! – zawołał jakiś mężczyzna. Okazało się, że było już po dwudziestej drugiej; tak szybko zleciał nam czas. Wyszliśmy więc z klubu.
    Kiedy przyszedłem do domu, babka spała. Mój ojciec na pewno czekałby na mnie. Przez całą noc myślałem o Marcie i Michale, ale to dziewczyna najbardziej mnie zaintrygowała.

       Rozdział 30

   Stopniowo coraz bardziej zaprzyjaźniałem się z Michałem. Często spotykaliśmy się po zajęciach. Oprowadzał mnie po mieście albo chodziliśmy do klubu. Bałem się trochę, że coś do mnie poczuje, ale chłopak na szczęście nie wykazywał innych uczuć poza przyjaźnią.
    Pewnego dnia powiedział, że jego siostra bardzo chciałaby mnie poznać, w dużej mierze ze względu na wspólne zamiłowanie do muzyki. Umówiliśmy się na niedzielne popołudnie. Wziąłem ze sobą gitarę i pojechaliśmy autobusem, ponieważ ich mieszkanie znajdowało się w dosyć odległej dzielnicy Wrocławia.
    Kiedy wszedłem z Michałem do budynku, już na korytarzu usłyszałem dźwięki fortepianu. W mieszkaniu było dosyć chłodno. Pani Kołodziej okazała się bardzo miłą osobą; podała kawę i ciastka. Powiedziała, że nie chce nam przeszkadzać, i poszła do sąsiadki.
    Marta od razu zaczęła rozmowę, opowiadając przede wszystkim o swoich muzycznych upodobaniach. Była bardzo inteligentna i wrażliwa.
    – Zagramy w duecie, ty na gitarze, a ja na fortepianie? –spytała.
    – Pewnie – zgodziłem się.
    Dziewczyna miała śpiewnik, więc usiadłem blisko niej, ponieważ mój słaby wzrok ograniczał mi zasięg widoczności. Dawno już nie miałem gitary w rękach, więc dosyć szybko zaczęły boleć mnie palce. Nie chciałem jednak przerwać, bo widziałem, że wspólna gra sprawia Marcie dużą przyjemność.
    – Świetnie grasz – powiedziała.
    – Ty też – odparłem z podziwem.
    – Chodziłeś na jakiś kurs muzyki? – zaciekawiła się Marta.
    – Ojciec nauczył mnie grać – wyjaśniłem, a ona popatrzyła na mnie pytająco, więc opowiedziałem jej o sobie.
    – Powinieneś o czymś wiedzieć, ale obiecaj, że nigdy nikomu nie powiesz – powiedziała po chwili dziewczyna.
    – Obiecuję – rzekłem stanowczo, choć nie spodziewałem się żadnej szokującej informacji.
    – Nasz ojciec prawie wcale się nami nie interesuje, ostatni raz widziałam go pół roku temu. Ma partnerkę, z którą spodziewa się dziecka. Bardzo często nawet nie odbiera telefonu od nas i nie odpisuje na SMS-y. Płaci alimenty, ale przestanie, gdy Michał ukończy studia.
    Mama zawsze zajmowała się domem, ale udało się jej odłożyć trochę pieniędzy, które zaczynają nam się już kończyć… Ona choruje na tarczycę, a Michał na astmę; lekarstwa sporo kosztują. Brat szukał dorywczej pracy, ale nie znalazł żadnej oferty. Ja dostaję niewielką kwotę z funduszu rehabilitacyjnego i nie zawsze zarobię na figurkach. Opłaty są wysokie, więc Michał… – dziewczyna przerwała, spoglądając na brata.
    – Przechowuję prochy, strzykawki, tabletki albo dostarczam je we wskazane miejsca… Czasem zażywam niewielkie ilości amfetaminy, ale tylko po to, żeby lepiej skupić się na nauce. Zdarza się, że nie dostaję forsy na czas. Często brakuje nam pieniędzy, już miesiąc zalegamy z czynszem… Wiem, że źle robię, i wstydzę się tego, ale nie mam innego wyboru, bo musimy z czegoś żyć… – wyjaśnił chłopak.
    – Wasza mama wie o tym? – zagadnąłem.
    – Tak, ale nie popiera tego i każdego dnia żyje w ciągłym strachu.
   – Skąd masz te narkotyki? – zapytałem z ciekawości, bo kojarzyło mi się to przede wszystkim z filmem gangsterskim.
   – Znalazłem w parku portfel z dowodem osobistym i kartami kredytowymi. Zaniosłem go właścicielowi, który był dilerem, a on zaproponował mi pracę, bo był pod wrażeniem mojej uczciwości – wyjaśnił Michał.
    Było mi bardzo przykro, ale nie potępiałem go. Obawiałem się, żeby nie popadł w narkotykowy nałóg, ale chłopak twierdził, że potrafi kontrolować zażywane dawki.
    Skoro on i Marta mi zaufali, wyznałem im, że jestem zarażony wirusem HIV. Oboje przyjęli to bardzo spokojnie; żadne z nich nie czuło do mnie wstrętu.
    – Mogę zobaczyć te figurki? – zapytałem po części z ciekawości, a po części dlatego, by zmienić temat.
    – Jasne – odparła Marta i skierowała swój wózek do innego pokoju, w którym na ścianach znajdowały się półki z mnóstwem pięknych figurek. Aż trudno było mi uwierzyć, że zostały wykonane ręcznie. Każdy szczegół był idealnie odwzorowany, kolory odpowiednio dobrane, a postaci wyglądały jak żywe.
    – Potrafię przebywać tu godzinami. Gdybym nie robiła tych figurek, to pewnie bym zwariowała – powiedziała dziewczyna.
    – One są cudowne, masz prawdziwy talent – rzekłem zachwycony.
    Nagle Michał przyniósł zgrzewkę piwa. Zaprosił mnie do picia, ale odmówiłem, gdyż tego dnia połknąłem tabletki. Dziwiłem się, że pije alkohol, skoro jest chory na astmę, ale widocznie odstawił na chwilę lekarstwa. W ciągu kilku chwil wypił całą puszkę; Marta nie piła. Jej brat sięgnął po drugie piwo. Doszedłem do wniosku, że chce się upić, więc moja wizyta dobiegła końca.
    – Wpadniesz jeszcze do nas? – zapytała Marta.
    – Tak – powiedziałem stanowczo. Stojąc na progu mieszkania, spytałem o cenę czynszu.
    – Prawie sześćset złotych – odpowiedział Michał. Był już nieźle pijany. Przez dłuższą chwilę stałem na korytarzu, aż w końcu poszedłem na przystanek. Akurat za kilkanaście minut miałem autobus. Przez cały czas rozmyślałem, jak pomóc Marcie i Michałowi.
    Gdy wróciłem do domu, był już późny wieczór. Babka podgrzała mi kolację, lecz niewiele zjadłem. Po skończonym posiłku poszedłem do pokoju i przeliczyłem moje kieszonkowe. Miałem prawie osiemset złotych. Nie wydawałem tych pieniędzy, ponieważ babka finansowała moje potrzeby, które ograniczały się do zakupu doładowań do telefonu; sporadycznie kupowałem nowe ubrania.
    Wraz z upływem kolejnych dni moja przyjaźń z Michałem i Martą coraz bardziej się zacieśniała. Odwiedzałem dziewczynę regularnie i bardzo ją polubiłem. Długo myślałem i podjąłem ważną decyzję, o której chciałem powiadomić Michała. Spotkałem się z nim w naszym ulubionym klubie.
    – Masz, opłać ten czynsz. Oddasz mi kasę, kiedy będziesz mógł – powiedziałem, wręczając mu sześćset złotych.
    – Nie mogę tego przyjąć, bo nie wiem, czy w najbliższym czasie będę w stanie oddać ci dług – odparł ze smutkiem.
    – Możesz to zrobić dopiero po studiach, gdy pójdziesz do pracy. Jeśli nie zapłacisz czynszu w terminie, odsetki będą rosły. Weź i nie marudź – rzekłem, wkładając pieniądze do kieszeni jego kurtki. Chłopak był bardzo zadowolony i pytał, jak mógłby się odwdzięczyć. Powiedziałem mu, że wystarczy mi nasza przyjaźń.
    Na uczelni dosyć często zdarzały się złośliwe uwagi ze strony rówieśników, odnośnie do orientacji seksualnej Michała. Część z nich można było odbierać jako niesmaczne żarty, na przykład okrzyki: „idzie Michałek pedałek”. Większość miała jednak nienawistny wydźwięk, do którego można było zaliczyć słowa: „spadaj, pedale, bo dostaniesz w pysk” albo „pedałów powinno się rozstrzelać”. Pewnego razu ktoś znienacka przykleił mu na plecach kartkę z napisem: „Jestem pedałem i uwielbiam bzykać małych chłopców”.
    Nie mogłem zrozumieć tej bezsensownej nienawiści, a przede wszystkim ludzkiej bezmyślności oraz niewiedzy, bo przecież gej to nie pedofil! Gej odbywa stosunek z partnerem, który tego chce, a pedofil wykorzystuje seksualnie niewinne dzieci…
    Starałem się wspierać Michała, który czasem płakał z powodu tych prześladowań. Niekiedy też padałem ofiarą głupawych komentarzy, bo niektórzy studenci myśleli, że jestem gejem, skoro zadaję się z Michałem, ale ja miałem gdzieś ich słowa, bo on był moim prawdziwym przyjacielem, a nigdy nie nawiązałem takiej więzi z żadnym rówieśnikiem.
    Na święta Bożego Narodzenia zaprosiłem ojca do Wrocławia, ponieważ niezręcznie byłoby zostawić babkę samą w domu; z drugiej strony była dla niego obcą osobą, więc nie chciałem wpraszać jej do jego mieszkania.
    Ostatnio rzadziej przyjeżdżał; byliśmy natomiast w częstym kontakcie telefonicznym oraz rozmawialiśmy przez komunikator wideo. Pytałem go, czy łapały go jeszcze te silne bóle pleców, na które cierpiał, ale nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Sądziłem, że jeśli nawet miał taki ból, to pewnie pomogli mu sąsiedzi. Obserwując uważnie Ernesta, zauważyłem, że nadal był w dobrej kondycji fizycznej.
    Kilka dni po świętach robiłem zakupy w pobliskim sklepiku i nagle zobaczyłem Michała.
    – Jak dobrze, że cię widzę. Miałem dzwonić do ciebie w święta, ale nie chciałem ci przeszkadzać. Jeśli miałbyś trochę czasu, to wpadnij do nas, bo Marta napisała piosenkę dla ciebie, zatytułowaną „Cienie” – wyjaśnił chłopak.
    Byłem zaskoczony, a już sam tytuł wzbudził we mnie ciekawość; dodatkowo ucieszyło mnie to, że dziewczyna skomponowała utwór specjalnie dla mnie. Pojechałem do nich tego samego dnia.
    Michał powiedział, że oszczędzają węgiel i drewno, bo mają mało pieniędzy. Jedyny piec kaflowy był ledwie ciepły… Poczułem smutek, że żyją w takich warunkach. Ich matka poczęstowała mnie ciastem, które sama upiekła. Wzruszyłem się, że ktoś tak ubogi potrafi się jeszcze dzielić jedzeniem.
    Marta siedziała obok fortepianu. Była ubrana w piękną białą sukienkę. Wzięła głęboki oddech, a po chwili zaczęła grać i śpiewać:

I znów blady świt przywitał mnie.
Sama już nie wiem,
co jest jawą, a co snem.
Uchylam okno, błądzę wzrokiem
po zamglonym niebie
i nie chcę myśleć,
że przy mnie może zabraknąć ciebie.
Jesteśmy sobie naprawdę bliscy,
jesteś moim światem,
po prostu wszystkim.
Może zbyt mocno wierzę
w marzenia złudne, bo to,
co realne, jest dla mnie zbyt trudne…

A nasze serca, niczym cienie
przemykają gdzieś obok siebie.
To, co wczoraj trwało,
dziś może być wspomnieniem.
I choć nasze serca pozostaną
z echem wspólnych wrażeń,
oboje wiemy,
że nie będziemy razem…

Zamykam okno,
próbuję odegnać demony przeszłości,
ale tylko dzięki tobie mogę
zapomnieć o szarej codzienności.
Tak wiele czasu razem spędziliśmy,
że widzę ciebie w każdej mojej myśli.
Spoglądam na ulicę – pustka dookoła,
lecz wypatruję ciebie,
może mnie zawołasz?
Wciąż żyję złudzeniem,
ale w sercu czuję ogromny ból.
Zaczynam pojmować,
że nigdy nie będziesz mój.
Może wyśniłam o nas zbyt wiele,
a tak naprawdę będziemy
tylko jak przyjaciele…

A nasze serca, niczym cienie,
przemykają gdzieś obok siebie.
To, co wczoraj trwało,
dziś może być wspomnieniem.
I choć nasze serca pozostaną
z echem wspólnych wrażeń,
oboje wiemy,
że nie będziemy razem…

    Gdy dziewczyna skończyła swój autorski utwór, przeniknął mnie dreszcz rozkoszy. Śpiewała tę piosenkę z silnymi emocjami, które płynęły z głębi jej duszy… Uświadomiłem sobie, że kocham Martę. Byłem całkowicie pewien swoich uczuć. Jeśli ona skomponowała taki utwór, to znaczyło, że też mnie kochała, tylko bała się, że mogę ją odrzucić. Postanowiłem, że w najbliższym czasie wyznam jej miłość, gdy będziemy tylko we dwoje.
    W lutym była sesja egzaminacyjna. Zarywałem całe noce, kując na zabój, dlatego też zdałem, choć było mi bardzo ciężko i chodziłem dosłownie jak żywy trup. Michał zażył tabletki amfetaminy i egzamin poszedł mu całkiem dobrze, mimo że w nauce był gorszy ode mnie. Poczułem dotkliwą niesprawiedliwość, że jedni studenci muszą pilnie się uczyć, by zdać, a drudzy opuszczają wykłady i nie przykładają się do nauki, a i tak zdają. Rzecz jasna, nawet do głowy mi nie przyszło, żeby donieść na Michała. Pewnie takich studentów jak on było znacznie więcej…

       Rozdział 31

   Przyjeżdżałem do Marty tak często, jak tylko się dało. Zaprzyjaźniłem się także z panią Kołodziej, która była bardzo życzliwa. Zaproponowała, żebym zwracał się do niej per „ty”. Miała na imię Iwona. Była zadbaną kobietą i nie wyglądała na czterdzieści siedem lat, lecz sprawiała wrażenie dużo młodszej. Opowiedziałem jej o moim dzieciństwie, a ona bardzo mi współczuła, mimo że byłem dla niej kimś obcym.
    Podczas jednej z moich wizyt Marta mówiła o jakimś Maksie, za którym bardzo tęskniła. Nie wypytywałem ją o szczegóły, bo była przeziębiona i nie czuła się najlepiej. Postanowiłem zapytać o to Iwonę.
    – Maks był naszym kotem; mieliśmy go ponad trzynaście lat. Odszedł parę miesięcy temu. Marta bardzo go kochała – wyjaśniła kobieta i pokazała mi w telefonie zdjęcia swojej córki z Maksem.
    – A gdyby tak dać jej innego kota, to może by się ucieszyła… – rozmyślałem.
    – Moja córka sama kiedyś o tym mówiła, ale chciałaby, żeby ten kot był czarny jak Maks.
    Postanowiłem, że adoptuję kota. W tym celu przez wiele dni przeszukiwałem sporo ogłoszeń w Internecie, ale jak na złość ludzie oferowali koty rozmaitej maści, tylko nie czarne.
    Iwona doradziła mi, żebym udał się do schroniska, więc tak zrobiłem. Wyjaśniłem wolontariuszce całą sytuację.
    – Akurat mamy czarnego kota, który ma niecały rok, ale jest pewien problem… – zaczęła kobieta.
    – Jaki? – dopytałem.
    – Feliks nie ma ogona i dlatego nikt nie chce go wziąć.
    Nie zraziło mnie to wcale i poszedłem zobaczyć kota. Od razu głośno zamiauczał, jakby chciał powiedzieć: „weź mnie ze sobą”.
    – Biorę go – powiedziałem stanowczo, a kot zaczął łasić się do moich nóg.
    Podpisałem umowę adopcyjną i otrzymałem wyprawkę dla Feliksa. Pomyślałem sobie, że jeśli Marta go nie zechce, to ja go przygarnę.
    Tego samego dnia pojechałem do dziewczyny. Już na progu mieszkania uprzedziłem szeptem jej matkę, by nic nie mówiła o tym kocie.
    – Ktoś chciałby cię odwiedzić – powiedziałem zagadkowo, wchodząc do pokoju Marty.
    – Mój ojciec? – zapytała z nadzieją w głosie.
    – Nie, ktoś inny… – Wyszedłem i po chwili wróciłem z kotem na rękach. – Ma na imię Feliks, mam nadzieję, że ci się spodoba – dodałem nieco niepewnym tonem.
    Marta była ogromnie szczęśliwa; jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś aż tak się cieszył.
    – Jaki słodziak! – zachwycała się dziewczyna. Wcale jej nie przeszkadzało, że kot nie ma ogona.
    Podczas kolejnego weekendu pojechałem do mojego ojca, by opowiedzieć mu o rodzinie Kołodziejów. Zataiłem jedynie fakt, że Michał przechowuje narkotyki. Ojciec zaproponował, żebyśmy podczas wakacji pojechali z moją babką i rodziną Kołodziejów do Weltenburga. Wyjaśniłem, że Marta, Iwona i Michał nie mają pieniędzy.
    – Nic nie szkodzi, nie muszą ich mieć. Jeśli zechcą, to niech jadą z nami.
    – A co z przejazdem? Marta porusza się na wózku, więc…
    – Można wynająć specjalny samochód do przewozu osób niepełnosprawnych – przerwał Ernest.
    – Twój kuzyn może źle się zachowywać… – powiedziałem niepewnym tonem.
    – Na czas naszego pobytu Ulrich zrobi sobie wolne – odparł.
Przypuszczałem, że może wyśle go na przymusowy urlop. Posiedziałem u ojca dwa dni, starając się wyręczać go w wielu czynnościach.
    Wróciłem do Wrocławia i poinformowałem o wszystkim babkę. Przyjęła wiadomość dosyć obojętnie i nie była zainteresowana wyjazdem do Niemiec, argumentując to tym, że już kawał świata objechała i ma dosyć wszelkich podróży.
    – Ty tak poważnie chcesz się związać z tą Martą? Nie możesz znaleźć sobie normalnej dziewczyny? – zdziwiła się babka. Bardzo zabolały mnie jej słowa.
    – Jak możesz tak mówić? Jesteś podła! Marta jest normalna, jak wszyscy, z tą tylko różnicą, że nie może chodzić! – zawołałem.
    – Nie jestem podła, ja tylko nie rozumiem twojego wyboru.
    – I nie musisz rozumieć – uciąłem krótko i poszedłem do swojego pokoju. Przez kilka dni nie odzywałem się do babki.
    Zbliżała się sesja letnia. Długo walczyłem ze sobą, aż w końcu poprosiłem Michała o załatwienie dla mnie tabletek amfetaminy. Zastrzegłem, by nikomu o tym nie mówił. Nie wyobrażałem sobie wstrzykiwania narkotyków dożylnie, a prochy wciągane nosem jakoś mnie odpychały, bo kojarzyły mi się z typowym ćpunem.
    – Nie przekraczaj dawki, o której ci mówiłem – przestrzegał mnie Michał.
    – Spoko, zapamiętałem, co mówiłeś – odrzekłem lekceważąco.
    Połknąłem tabletki zgodnie z zaleceniem. Istotnie, byłem pobudzony i odprężony. Zdałem egzaminy, jednak po upływie kilku godzin czułem się senny i zmęczony, miałem nawet napad nieuzasadnionego lęku, ale Michał mówił, że on też doznawał takich stanów po tabletkach.
    Wprost nie mogłem doczekać się wyjazdu i niecierpliwie odliczałem dni. Iwona została w domu, bo chciała zająć się Feliksem, a poza tym miała zaplanowaną wizytę u lekarza, na którą czekała od wielu tygodni.
    Na początku lipca pojechałem do Weltenburga z ojcem i rodzeństwem Kołodziejów. Wziąłem ze sobą tabletki amfetaminy, choć sam nie wiedziałem po co. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że postąpiłem bardzo lekkomyślnie, bo gdyby podczas jazdy skontrolowała nas policja, naraziłbym na spore kłopoty naszą czwórkę, a także kierowcę samochodu.
    Marta dobrze zniosła podróż w aucie dostosowanym do jej potrzeb. Mój ojciec załatwił również dwuosobowy pokój dla niej i Michała.
    Następnego dnia zwiedziliśmy opactwo benedyktynów. Bardzo chciałem pchać wózek Marty, ale uparła się, że będzie jechać sama, obracając koła rękami. Byłem pełen podziwu dla niej, bo radziła sobie doskonale. Potem popłynęliśmy statkiem wzdłuż Dunaju. Jak się okazało, rodzeństwo nigdy nie było na wczasach. Po skończonym rejsie siedzieliśmy wszyscy przed pensjonatem.
    – Może zjemy ciastka? – zaproponowałem.
    Mój ojciec powiedział, że możemy skonsumować je na koszt pensjonatu, ale każdy z nas miał parę groszy przy sobie, więc zakupiliśmy deser, nie chcąc nadużywać gościnności.
    Po południu siedziałem na tarasie tylko z Martą. Przysunąłem się blisko niej.
    – Muszę ci coś wyznać… – zacząłem nieśmiało.
    – Co takiego? – zapytała Marta, rumieniąc się.
    – Kocham cię – rzekłem krótko, uznając, że dłuższe wypowiedzi będą niepotrzebne.
    – Mówisz poważnie? – Dziewczyna najwyraźniej bała się w to uwierzyć.
    – Tak – potwierdziłem stanowczo.
    – Ja ciebie też kocham, dlatego napisałam tę piosenkę. Bałam się, że nie będę miała żadnych szans u ciebie, bo jestem przykuta do wózka.
    – Dla mnie liczy się twój charakter. Kiedyś miałem dziewczynę, która mnie zostawiła, gdy dowiedziała się o mojej chorobie – wyjaśniłem i opowiedziałem jej o Gośce.
    – Jesteś wspaniały – szepnęła Marta, przybliżając swoją twarz do mojej.
    – Wiesz, że mam HIV… – bąknąłem niedołężnie.
    – Wiem, ale przecież wystarczy mieć prezerwatywę.
    – Zawsze istnieje jakieś ryzyko, ale jeśli naprawdę chcesz, to mogę skoczyć do sklepu – powiedziałem z odcieniem radości w głosie.
    Miałem przy sobie portfel, więc poszedłem czym prędzej do przydrożnego sklepiku. Czerwieniłem się i jąkałem, prosząc ekspedientkę o prezerwatywy.
    – Chyba szykuje się ostra jazda – zaśmiała się kobieta, podając mi opakowanie. Chwyciłem je i wyszedłem prędko, nie zabierając nawet reszty, choć sprzedawczyni wołała, żebym zawrócił po pieniądze.
    Nie miałem w „tych sprawach” żadnego doświadczenia, więc czułem lęk, że coś może pójść nie tak. Umówiłem się z Martą, że wymkniemy się po cichu o północy. Postanowiłem, że wezmę klucz do jakiegoś pokoju.
    Dziewczyna początkowo nie chciała się na to zgodzić, uważając, że to będzie prawie jak włamanie. Musiałem długo ją przekonywać, że się myli, chociaż wiedziałem, że źle postąpię. Ernest był właścicielem pensjonatu, dlatego też nie obawiałem się jakiejś strasznej kary, nawet gdyby ktoś nakrył mnie i Martę.
    Bardzo się denerwowałem; miałem nawet pokusę, by zażyć tabletki amfetaminy na odwagę, ale zrezygnowałem, gdyż nie wiedziałem, jak zareaguje mój organizm, a nie wyobrażałem sobie, żebym mógł być zbyt natarczywy wobec Marty.
    O północy spotkaliśmy się w recepcji. Nie chcieliśmy włączać światła, by nie zwrócić niczyjej uwagi. Panował półmrok, ale widoczność była całkiem niezła. Wziąłem pierwszy klucz, który miałem pod ręką. Otworzyłem pokój numer osiem, a serce waliło mi jak młotem. Dziewczyna też była zdenerwowana i jednocześnie podekscytowana. Dopiero po dłuższej chwili doszło między nami do zbliżenia…

       Rozdział 32

   Obudziłem się nad samym ranem. Przez roletę w pokoju prześwitywało jasne światło. Początkowo nie pojmowałem zupełnie, co się stało. Zobaczyłem obok śpiącą Martę i raptem uświadomiłem sobie całą sytuację.
    – Musimy wstawać! Zasnęliśmy w tym pokoju – zawołałem nieco przestraszony.
    Dziewczyna przez chwilę patrzyła na mnie sennym wzrokiem, po czym zaczęła się ubierać. Nie wzięliśmy ze sobą telefonów i nie wiedzieliśmy, która jest godzina. Wyszedłem z pokoju i spojrzałem na zegar ścienny, wiszący w recepcji. Była prawie szósta. Gdy wróciłem, Marta już się ubrała. Opuściliśmy czym prędzej pomieszczenie, a pierwszą osobą, którą spotkaliśmy, był mój ojciec.
    – Bardzo przepraszamy. Chcieliśmy tylko wypożyczyć sobie pokój na jedną noc. Wiemy, że powinniśmy zapytać o pozwolenie. Będziemy panu ogromnie wdzięczni, jeśli nie powie pan o tym właścicielom pensjonatu – odezwała się Marta.
    – Nie powiem, bo to ja jestem jedynym właścicielem –uśmiechnął się lekko Ernest.
    Nie rozumiałem, dlaczego nie wyjawił mi tej tajemnicy, o której dowiedziałem się zupełnie przypadkowo. Poczułem lekką zazdrość, że bez wahania powiedział o tym Marcie.
    Oddałem mu klucz, po czym wróciliśmy do naszych pokoi. Na szczęście Michał spał jeszcze snem kamiennym, niczym niedźwiedź w barłogu. Marta obudziła go przed śniadaniem. Podczas posiłku cały czas spoglądaliśmy na siebie, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co stało się nocą. Oboje byliśmy zadowoleni, bo chcieliśmy tego.
    Poranek upłynął nam w okamgnieniu. Planowaliśmy kolejną wycieczkę po mieście, ale zaczął padać deszcz.
    – Wziąłem ze sobą stołowe kręgle. Jeśli chcecie, możemy zagrać – zaproponował Michał.
    Tym razem wyjątkowo kiepsko mi szło. Nawet Marta rzucała o wiele celniej. Siedziałem blisko niej, niemal dotykaliśmy się ramionami. Odniosłem wrażenie, że dziewczyna celowo tak się przysunęła. Sprawiało mi to wielką przyjemność. Myślałem o niej i może dlatego nie mogłem skupić się na grze. Ernest, który twierdził, że grał w kręgle pierwszy raz, pokonał Michała.
    Po południu przestało padać, więc poszliśmy nad Dunaj. Było trochę chłodnawo, ale ubraliśmy się cieplej. Miałem na sobie moją ulubioną czarną bluzę z kapturem.
    Mój ojciec wynajął kajak i jak się okazało, potrafił świetnie wiosłować. Zabrał ze sobą nas wszystkich po kolei. Najpierw popłynęła z nim Marta, potem ja, na końcu Michał. Dziewczyna fotografowała przyrodę i nagrywała telefonem filmiki, które przesyłała swojej matce.
    Marta była wprost wniebowzięta, a ja siedziałem naburmuszony na brzegu, obserwując, jak mój ojciec, na jej prośbę, zabiera ją w następny rejs. Poprosiłem go, by pokazał mi, jak to się robi, ale wiosłowanie wychodziło mi jeszcze gorzej niż gra w kręgle, chociaż w dużej mierze było to spowodowane tym, że miałem zły humor i nie przykładałem się zbytnio do tego zajęcia.
    – Pan Ernest jest niesamowity i do tego przystojny – powiedział Michał, siadając przy mnie.
    – Tylko się w nim nie zakochaj – burknąłem, co było przecież grubym nietaktem wobec mojego przyjaciela.
    – Ty chyba jesteś zazdrosny – zaśmiał się chłopak.
    – Skądże – odparłem, choć tak naprawdę czułem zazdrość, że to mój ojciec był w centrum uwagi i zawsze umiał to, czego ja nie potrafiłem.
    Byłem bardzo niepocieszony i korzystając z okazji, gdy Michał rozmawiał przez telefon, a Ernest pływał z Martą kajakiem, poszedłem czym prędzej do pensjonatu. Wpadłem jak burza do pokoju i zamknąłem go na cztery spusty. Z dna walizki wygrzebałem tabletki amfetaminy, zawinięte w ściereczkę. Pomyślałem, że to jedyne, co może poprawić mi humor. Połknąłem je czym prędzej i posiedziałem kilkanaście minut, aż nagle poczułem chęć udowodnienia swojej wartości. Wróciłem nad rzekę, ale była tam tylko Marta.
    – Michał poszedł kupić coś do jedzenia, a twój ojciec jest w toalecie – poinformowała, a ja wsiadłem do kajaka i zacząłem intensywnie wiosłować.
    – Szymon, co ty robisz? – przeraziła się dziewczyna.
    – Ja wam wszystkim pokażę! – krzyknąłem, coraz bardziej oddalając się od brzegu.
    – Wracaj natychmiast!
    Słyszałem przez jakiś czas jej głos, ale Marta wydawała mi się już tylko małym punkcikiem. Dziewczyna nie znała dobrze niemieckiego, więc nie mogła nikogo poprosić o pomoc. Wiosłowałem zawzięcie, wymijając kajakarzy. Słyszałem za sobą głosy, żebym zawracał. Wtedy o niczym nie myślałem, kierując się narkotycznym pobudzeniem.
    Kiedy znalazłem się poza trasą kajakową, zacząłem tracić siły, ale zamiast się cofnąć, płynąłem dalej. Zmierzch już zapadł, a ja straciłem przytomność…
    Ocknąłem się w nocy. Poczułem przeraźliwy chłód. Mój kajak dryfował wolno, ale wiosła w nim nie było. Może wpadło do wody. Ogarnął mnie paniczny lęk, potęgowany skutkiem ubocznym narkotyku. W ustach miałem tak sucho, że ledwie mogłem przełknąć ślinę. Oprócz tego bolała mnie głowa.
    Znajdowałem się jakieś trzy, cztery metry od brzegu. Gdyby udało mi się do niego podpłynąć, znalazłbym się na skraju lasu. Zacząłem wiosłować rękoma, ale kajak przechylał się niebezpiecznie na jedną stronę, więc mógł się wywrócić. Postanowiłem jednak zaryzykować. Zbliżyłem się nieco do leśnego urwiska. Ujrzałem wystający konar, który niemal dotykał wody, więc wstałem i go chwyciłem.
    Nagle się pośliznąłem, odpychając kajak nogami. Trzymałem kurczowo konar. Próbowałem się wspiąć, ale było zbyt ślisko. Poczułem, że śmierć zagląda mi w oczy, a moje ręce zwolniły uścisk…
    Coś mnie jednak przytrzymało. Podniosłem wzrok i zobaczyłem starszą panią i dużego białego psa, który trzymał mnie zębami za kaptur i razem z kobietą wciągał do góry. Byłem tak oszołomiony, że nie odezwałem się ani słowem, gdy raptem dostrzegłem w oddali światło na rzece.
    – Tutaj, jestem, tutaj! – krzyczałem.
    Światło zbliżało się w moim kierunku. Obejrzałem się, kobieta zniknęła. Nie zdążyłem nawet podziękować za uratowanie życia.
    Łódź ratunkowa podpłynęła i jeden z ratowników wsadził mnie na pokład. Przykryto mnie kocem, ale i tak trząsłem się jak opętany. Cały czas myślałem o tej staruszce i jej psie, ale nikomu o tym nie powiedziałem. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie był to skutek działania narkotyku. Podejrzewałem, że tak, nie znajdując logicznego wytłumaczenia.
    Pytanie zasadnicze: co starsza kobieta robiłaby w lesie w środku nocy? Mogła mieć ponad osiemdziesiąt lat. Mało prawdopodobne, żeby wyszła z psem na spacer i chodziła po tak stromym zboczu, nawet gdyby mieszkała blisko lasu. Na mojej bluzie znalazłem kłaczek sierści, ale mógł należeć do jakiegoś leśnego zwierzęcia. Musiałem więc dostać się na ląd o własnych siłach.
    Ratownicy chcieli przeprowadzić podstawowe badania, ale nie zgodziłem się, bo przecież miałem amfetaminę we krwi. Jedynym pocieszeniem było to, że udało mi się ich przekonać, iż zbłądziłem z wyznaczonej trasy kajakowej. Całe szczęście, że mi uwierzyli, bo w przeciwnym razie trzeba byłoby zapłacić dużo pieniędzy za akcję ratunkową.
    Łódź dopłynęła do miejsca, w którym popełniłem największy błąd, mogący kosztować mnie życie. Tam już czekali na mnie Marta, Michał i mój ojciec.
    – Co w ciebie wstąpiło? Tak bardzo się bałam, że coś może ci się stać – powiedziała dziewczyna, ocierając łzy.
    – Mogłeś zginąć! – wtórował jej brat.
    – Kiedy ty wreszcie zmądrzejesz? – zapytał Ernest. Był blady i zdenerwowany. Zapłacił za nieoddanie kajaka na czas i zgubione wiosło. Było mi wstyd, że znów go zawiodłem, a poza tym przecież nie miał obowiązku za mnie płacić. Gdyby tego nie zrobił, musiałbym odpracować, aby pokryć wszystkie koszty. Czułem się nieudacznikiem, który ciągle popełnia karygodne błędy i przytłacza nimi najbliższe osoby. Chciałem udowodnić swoją męskość, a znów wyszedłem na nieodpowiedzialnego smarkacza…
    Usiedliśmy na tarasie przed pensjonatem, a Ernest palił jednego papierosa za drugim. Przepraszałem wszystkich, najbardziej mojego ojca, ale nikt nie odezwał się do mnie ani słowem. Nie zmrużyliśmy oka przez całą noc.
    Zaczęło świtać, gdy ojciec wszedł do pensjonatu i po kilkunastu minutach zjawił się z walizką oraz torbą podróżną.
    – Co ty robisz? – zapytałem z niepokojem.
    – Wracam do domu. Jeśli chcecie, możecie tutaj zostać.
    – Nie, my też wracamy – odparła Marta, a jej brat przytaknął skinieniem głowy.
    Było mi bardzo przykro, że zepsułem wszystkim wypoczynek, ale spakowaliśmy się i wróciliśmy do Wrocławia; Ernest do Nowej Rudy. Chociaż to były najkrótsze wakacje, czułem, że zapamiętam je do końca życia.
    Cieszyłem się, że rodzeństwo nie powiedziało o tym zdarzeniu swojej matce, chociaż była zaskoczona tak szybkim powrotem.
    Najprędzej wybaczyła mi Marta, potem jej brat. Zapytałem go, czy po amfetaminie można mieć jakieś omamy, a on potwierdził. Może połknąłem o jedną tabletkę więcej, ale zdawało mi się, że nie przekroczyłem dawki. Przysiągłem sobie, że już nigdy nie wezmę ani jednej tabletki, choćby nie wiem co. Jeśli miałem takie przywidzenia, to następnym razem mogło być jeszcze gorzej, a poza tym narkotyki już zaczęły bardzo negatywnie odbijać się na moim zdrowiu, bo przez kilka dni nie mogłem jeść, wymiotowałem, byłem apatyczny i zmęczony, odczuwając przy tym nieuzasadniony lęk.
    Przez kilka dni dzwoniłem do Ernesta, ale zachowywał się w sposób chłodny i zdystansowany. Pojechałem do niego na miesiąc. Byłem w stałym kontakcie z Martą – dzwoniliśmy do siebie albo rozmawialiśmy przez komunikator wideo. Michał często przyłączał się do rozmowy, ale nie miałem nic przeciwko. Rodzeństwo chciało czasem rozmawiać z moim ojcem, którego udało mi się w końcu udobruchać.
    Zadowolony, że uzyskałem jego przebaczenie, wróciłem do Wrocławia i od razu poszedłem do Marty, która powiadomiła mnie, że jej brat miał pilną sprawę i musiał wyjść. Iwony nie było w domu, bo miała kolejną wizytę u lekarza. Rozmawiałem z Martą, gdy raptem do mieszkania wpadł zziajany Michał.
    – Szymon, błagam, zrób coś dla mnie, pomóż mi – wydyszał.
    – Co się stało? – spytałem, ale chłopak poszedł już do pokoju, z którego wrócił z dość dużym pluszowym misiem.
    – Schowaj go u siebie w domu, błagam! Policja może być tu lada chwila. Jeśli znajdą u mnie narkotyki, to pójdę siedzieć… Ktoś zaczął sypać i wyciekły wszystkie nazwiska.
    – Daj – odrzekłem i bez namysłu wziąłem maskotkę napchaną prochami. Czym prędzej poszedłem do domu i schowałem ją do szafy z ubraniami. Dopiero wtedy zauważyłem, że miś miał wszyty nieduży zamek błyskawiczny, ale było to tak umiejętnie zrobione, że nie rzucało się w oczy. Zdawałem sobie sprawę, że sam mogę mieć przez to kłopoty, ale tylko rodzeństwo wiedziało, że to ja chwilowo przechowuję amfetaminę, więc miałem pewność, że żadne z nich by mnie nie wydało. Byłem zły, że to akurat narkotyki, bo tak bardzo chciałem o nich zapomnieć, a one wręcz „kleiły” się do mnie.
    Wieczorem zadzwoniła Marta i powiedziała, że była u nich policja z psami. Przeprowadzono dokładną rewizję, ale niczego nie znaleziono, więc Michał był na razie „czysty”.
    Po skończonej rozmowie wszedłem do mojego pokoju i ujrzałem babkę, wyjmującą z szafy moje ubrania. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że miała zamiar wrzucić do pralki moje jesienne kurtki, które były nieco przybrudzone. Pluszak znajdował się na krześle… Stanąłem blisko niego, starając się zachować spokój.
    – Skąd masz tego misia? Nie widziałam go wcześniej u ciebie – odezwała się babka.
    – Kupiłem go na bazarze, bo przypomina mi moją ulubioną maskotkę z dzieciństwa – odparłem prędko.
    – Dosyć ciężki ten miś, a w dodatku brudny. Wrzucę go do pralki razem z twoimi ubraniami.
    – Nie, to delikatny materiał, wypiorę go ręcznie – powiedziałem, przysuwając pluszaka do siebie.
    – Po co masz prać ręcznie? Nie martw się, użyję płynu do delikatnych tkanin.
    Babka mocniejszym ruchem pociągnęła miśka ku sobie, ale tak niefortunnie, że rozsunęła zamek, a woreczek z amfetaminą wysunął się na wierzch. Natychmiast go wyjęła, potrząsając jednocześnie maskotką, z której zaczęły wypadać kolejne pakunki…

       Rozdział 33

    – Co to jest?! Przecież to prochy! – krzyknęła babka ze zdumieniem i złością jednocześnie.
    – Uspokój się, zaraz ci to wytłumaczę… – wyjąkałem, wkładając z powrotem woreczki.
    – Natychmiast wynoś się z mojego domu, ty ćpunie! Teraz rozumiem, dlaczego masz HIV! Daję ci godzinę na spakowanie walizek.
    – Ale… – zacząłem, lecz nie pozwoliła mi dokończyć.
    – Żadnego „ale”. Jeśli się nie wyniesiesz po dobroci, zadzwonię na policję!
    – Szkoda, że od razu nie dzwoniłaś, gdy Łomnicki znęcał się nad tobą i moją matką – rzuciłem ironicznie.
    – Nawet o tym nie wspominaj. Dość już w życiu przeszłam. Niedoczekanie, żebym na stare lata mieszkała z narkomanem pod jednym dachem. A jeśli chodzi o twoje studia, to nie zapłacę już ani złotówki. Nie chcę cię znać! – grzmiała babka.
    Wrzuciłem miśka na dno walizki, przykrywając go ubraniami. Zabrałem ze sobą cały ekwipunek w postaci plecaka, walizki oraz pokrowca z gitarą i opuściłem mieszkanie babki. Miałem do niej ogromny żal, że nawet nie chciała mnie wysłuchać. Gdyby nie ja, to nadal doświadczałaby przemocy domowej.
    Poszedłem do pobliskiego parku, nie wiedząc, co począć. Jeśli chodziło o nowe lokum, to był akurat najmniejszy problem, bo mógłbym zamieszkać u Marty i Michała. Czułem, że ich matka nie miałaby nic przeciwko temu. Gorzej było z miśkiem wypchanym amfetaminą. Przecież nie po to wziąłem pluszaka, żeby przynosić go z powrotem.
    Zaczęło się ściemniać, więc nie chciałem siedzieć na ławce i rzucać się w oczy. Nie miałem pojęcia, dokąd pójść. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to znalezienie jakiejś klatki schodowej. Długo krążyłem po ulicach; większość kamienic miała zamknięte bramy, ale w końcu znalazłem stary budynek z otwartymi drzwiami. Wszedłem do środka, ale było cicho, jak makiem zasiał. Usiadłem na schodach. Zdecydowałem, że spędzę tutaj całą noc, a rano pójdę do babki. Miałem nadzieję, że jej gniew minie i będę mógł do niej wrócić.
    Czas dłużył mi się w nieskończoność. Co chwila zerkałem na zegarek w telefonie. W ogóle nie czułem głodu, choć nie zdążyłem zjeść kolacji. Nieustannie nasłuchiwałem; każdy dźwięk dobiegający z ulicy budził we mnie niepokój.
     O piątej rano udałem się w kierunku pobliskiego pubu. Wiedziałem, że jest czynny całą dobę. Zamówiłem tosty z szynką i kawę, bo miałem jeszcze trochę pieniędzy. Siedziałem tam prawie do szóstej; wreszcie poszedłem do babki. Długo pukałem, zanim otworzyła drzwi. Nie chciała w ogóle ze mną dyskutować i straszyła policją. Zrozumiałem, że nie ma sensu więcej do niej przychodzić.
    Nagle zadzwonił do mnie Michał i poprosił o pilne spotkanie, bo potrzebował amfetaminy. Z wielką ulgą dałem mu maskotkę, przez którą miałem tyle kłopotów. Chłopak spieszył się, więc poszedłem sam do jego mieszkania. Opowiedziałem Iwonie i Marcie o całej sytuacji, a one zaproponowały, żebym u nich zamieszkał. Bardzo mnie to ucieszyło, ale zastanawiałem się nad sprawą finansową. Przecież rodzina Kołodziejów ledwie wiązała koniec z końcem… Jak się później okazało, Michał zrezygnował chwilowo z narkotykowej branży, do czasu, gdy ucichnie afera policyjna. Namawiałem go, żeby całkowicie tego zaniechał, ale on widział w tym jedyne źródło dochodów. Może przyzwyczaił się już do tego…
    Do rozpoczęcia drugiego roku studiów pozostały dwa miesiące, więc zacząłem gorliwie przeglądać oferty pracy. Dość szybko znalazłem ogłoszenie, w którym pewne małżeństwo poszukiwało pilnie korepetytora języka niemieckiego dla ośmioletniej córki. Oferowali aż dwa tysiące za jeden miesiąc. Natychmiast zadzwoniłem pod podany numer telefonu, wyjaśniając, że jestem studentem. Matka dziewczynki od razu zaproponowała spotkanie i podała swój adres. Poinformowałem o tym Martę, która dokładnie opisała mi drogę, dzięki czemu nie błądziłem po mieście. Włożyłem nawet garnitur, aby zaprezentować się jak najlepiej.
    Państwo Jaroszewscy mieszkali razem z córką Patrycją w jednorodzinnym domu na uboczu. Mieli nawet gosposię, która serwowała dziewczynce posiłki. Rodzice Patrycji powiedzieli, że zamierzają wyjechać na stałe do Niemiec i chcieliby, żeby ich córka choć trochę znała język obcy i nie czuła się całkowicie zagubiona w nowej sytuacji. Oboje pracowali, więc nie mieli czasu, by ją nauczyć. Małżonkowie wyjaśnili, że dziewczynka jest bardzo zamknięta w sobie i niechętna do wspólnej nauki. Jej ojciec powiedział szczerze, że mieli już kilku korepetytorów i żaden nie mógł złamać oporu ich córki. Niezbyt mnie to uradowało, ale postanowiłem spróbować.
    Problem polegał na tym, że nie miałem pojęcia, jak pracować z dzieckiem, tak by samo zainteresowało się nauką. Wiedziałem, że standardowe „klepanie” z podręczników nic nie da. Zależało mi na pieniądzach, a do rozpoczęcia korepetycji pozostał mi tylko jeden dzień.
    Wróciłem do domu i głęboko myślałem. Marta zaczęła grać na fortepianie i wówczas doznałem olśnienia. Gdybym tak spróbował zagrać i zaśpiewać utwory po niemiecku, a potem ich polską wersję? Przecież dzieci lubią piosenki. Wypytałem Martę, czy wie, w których bibliotekach znajdują się zbiory niemieckie. Dziewczyna była oczytana, więc nie miała z tym problemu. Poszedłem zatem do biblioteki, aby wypożyczyć śpiewnik z piosenkami dla dzieci. Przećwiczyłem wszystkie utwory i całkiem nieźle mi to wychodziło.
    Następnego ranka wziąłem gitarę wraz ze śpiewnikiem i poszedłem do państwa Jaroszewskich. Gosposia wpuściła mnie do środka, po czym zaprowadziła do pokoju Patrycji, która siedziała skulona na tapczanie, opierając głowę na ramionach. Sprawiała wrażenie bardzo nieszczęśliwego dziecka.
    – Cześć, Pati, mam na imię Szymon – zagadałem miękkim i miłym głosem.
    Dziewczynka podniosła na chwilę głowę i powiedziała cicho: „dzień dobry”. Usiadłem przy biurku i zobaczyłem dosyć duże akwarium stojące na kredensie w rogu pokoju.
    – Masz piękne rybki. Co to za gatunek? – zapytałem po części z ciekawości, a po części w celu nawiązania rozmowy.
    – To skalary – brzmiała odpowiedź.
    – Ja mam czarnego kota, który nazywa się Feliks. A twoje rybki mają jakieś imiona?
    – Tak – odezwała się Patrycja i podeszła do akwarium. Zaczęła pokazywać palcem każdą rybkę i wymieniała jej imię. Nazwała je imionami siedmiu krasnoludków. Akurat w śpiewniku była piosenka o krasnoludkach, więc zacząłem ją grać i śpiewać w dwóch językach na zmianę, co bardzo spodobało się dziewczynce. Miała w pokoju tablicę, na której można było pisać flamastrem, a potem go zetrzeć. Wypisałem jej poszczególne słowa z tłumaczeniem. Patrycja była bardzo inteligentna, jak na dziewczynkę w swoim wieku, a do tego taka samotna… Rozmawiałem z nią i wyszło na jaw, że zapracowani rodzice nie poświęcali jej zbyt wiele uwagi. Spędziłem z Patrycją godzinę dłużej, niż to było planowane, ale wcale tego nie żałowałem.
    Przez następne dwa tygodnie dziewczynka opanowała dużo słów i zwrotów. Wspólnie śpiewaliśmy piosenki, a Pati zaczęła częściej się uśmiechać. Serce ścisnęło mi się z żalu na myśl, że gdy korepetycje dobiegną końca, ona znów zamknie się w sobie. Szkoda było zaprzepaścić szansę na zmianę w jej zachowaniu, więc postanowiłem porozmawiać z jej rodzicami. W tym celu umówiłem się z nimi w kawiarni.
    – To niesamowite, że tak pan na nią podziałał, bo Patusia jest zawsze taka skryta w sobie – odezwała się kobieta.
    – Nic dziwnego, bo nie ma nikogo, kto poświęciłby jej choć trochę czasu – odparłem.
    – Przecież oboje ciężko pracujemy. Nasza córka ma wszystko, co potrzeba: jedzenie, ubrania, zabawki… – zaczął wyliczać ojciec dziewczynki.
    – Myli się pan. Dziecko najbardziej potrzebuje bliskości rodziców i nawet najpiękniejsze zabawki tego nie zastąpią – wyjaśniłem.
    – No ale co mamy zrobić? Musimy pracować – próbowała się wytłumaczyć matka Patrycji.
    – Mogą państwo przyjeżdżać z pracy wcześniej, spędzać z córką weekendy, wyjść razem na spacer. Państwa gosposia mogłaby też zajmować się Patrycją, bawić się z nią lub chociaż trochę rozmawiać – tłumaczyłem, dziwiąc się, że ktoś może nie rozumieć tak oczywistej sprawy.
    Rodzice ośmiolatki obiecali, że przemyślą moją propozycję dla dobra córki. Od razu dali mi tysiąc złotych, z czego bardzo się ucieszyłem.
    Czas minął prędko i korepetycje dobiegły końca; państwo Jaroszewscy zapłacili mi drugą połowę ustalonej kwoty.
    Patrycja dała mi śliczny rysunek swoich rybek. Wzruszyłem się, więc wyszedłem czym prędzej, by nie przedłużać pożegnania. Byłem zadowolony, bo zarobiłem dwa tysiące, ale nie była to przecież jakaś zawrotna suma.
    Marta miała trochę pieniędzy ze sprzedaży figurek, a ja przeznaczyłem zarobioną kwotę na wspólne potrzeby.
    Sądziłem, że nie wydarzy się już nic nieprzewidzianego, gdy na początku września Marta chciała pilnie ze mną porozmawiać podczas nieobecności Michała i swojej matki. Domyśliłem się, że sprawa dotyczy tylko naszej dwójki.
    – O co chodzi? Powiedz śmiało – zachęcałem, czując, że to coś poważnego.
    Marta prosiła, bym zachował spokój. Obiecałem jej to, lecz w głębi duszy zacząłem się denerwować. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i powiedziała, że będziemy mieli dziecko…

       Rozdział 34

   Usiadłem na tapczanie, bo zrobiło mi się słabo. Zastanawiałem się, w jaki sposób mogło do tego dojść. Może zapomniałem włożyć prezerwatywę albo była ona wadliwa… Nagle uświadomiłem sobie, że zaraziłem Martę i nasze dziecko wirusem HIV.
    – Nie jestem zarażona. Wiem, bo robiłam badania – powiedziała dziewczyna stanowczo.
    – I co teraz będzie? Z czego się utrzymamy? – pytałem gorączkowo, jakby chcąc, żeby Marta znalazła wyjście z tej sytuacji.
    – Można dostać pomoc finansową z opieki społecznej –podsunęła dziewczyna.
    – Tak, ale to będą grosze, a poza tym ja nie chcę mieć dziecka, bynajmniej nie teraz… Nie jestem na to gotowy… – Wstałem i zacząłem krążyć w kółko jak wariat, biadoląc i przeklinając jednocześnie.
    – Ja też nie chciałam zajść w ciążę w tym wieku ani w takich okolicznościach, ale musimy to dziecko wychować… – ciągnęła Marta, ale jej wypowiedź przerwał trzask otwieranych drzwi; to Iwona i Michał wrócili z zakupami. Powiedzieliśmy im o ciąży, bo przecież nie dałoby się jej ukryć.
    – Dzwoniłaś do ojca? – zapytał Michał, mając widocznie nadzieję, że ich ojciec pomoże im finansowo.
    – Tak, ale on nic nie pomoże, nie wyśle ani złotówki… Powiedział, że jestem dorosła i mogłam zabezpieczyć się przed ciążą – wyjaśniła dziewczyna ze łzami w oczach.
    Michał usiadł na krześle, a na jego twarzy pojawiło się wyraźne zakłopotanie. Ja również byłem przygnębiony. Iwona zaoferowała swoją pomoc i opowiedziała o karmieniu, przewijaniu, kąpieli oraz wielu czynnościach związanych z opieką nad dzieckiem. To wszystko wydawało mi się proste i niewymagające żadnego wysiłku.
    – Parę dni temu rozmawiałem z naszą sąsiadką z osiedla. Ona przeszła niedawno na emeryturę, ale mówiła, że na jej stanowisko potrzebny byłby pracownik – odezwał się Michał.
    – Jaka to praca? – zaciekawiłem się.
    – Sprzątanie ulic i klatek schodowych – wyjaśnił chłopak, a po chwili dodał:
    – Latem i wiosną czy nawet jesienią praca nie jest aż tak ciężka, ale zimą trzeba skuwać lód, odśnieżać chodniki i posypywać je piaskiem.
    – Ile płacą za miesiąc? – dopytywałem.
    – Tysiąc sześćset złotych – brzmiała odpowiedź.
    Powiedziałem, że podejmę tę pracę na stałe, chyba że znalazłbym lepszą ofertę. Zdecydowałem, że będę jednocześnie pracował i studiował, a jeśli nie dam rady, to po prostu zrezygnuję z nauki.
    Napisałem CV i zaniosłem do firmy świadczącej usługi sprzątające. Szefem była starsza kobieta, która od razu mnie przyjęła, gdyż stwierdziła, że rozumie sytuację studenta, chcącego zarobić.
    W firmie pracowały same kobiety w średnim wieku, więc czułem się trochę niezręcznie. Miałem rozpoczynać o szóstej rano, a kończyć o czternastej, czyli nie zapowiadało się tak źle. Zajęcia dla osób studiujących zaocznie odbywały się dwa razy w miesiącu – w soboty i niedziele.
    Zadzwoniłem do Ernesta i powiedziałem mu, że wprowadziłem się na stałe do Marty. Musiałem go o tym powiadomić, bo przecież mógłby chcieć niespodziewanie mnie odwiedzić i wówczas przyjechałby do mojej babki, a nie chciałem, by dowiedział się o narkotykach.
    Weekend minął szybko; w poniedziałek poszedłem do pracy. Zamiatałem skrupulatnie chodniki i klatki schodowe, myłem korytarze, które bywały brudniejsze niż miejsca na zewnątrz. Największym problemem było to, że niektórzy lokatorzy nie chcieli dawać mi wody do umycia korytarza. Twierdzili, że to nie ich kolejka – w wielu budynkach sąsiedzi ustalili między sobą, że każdy z nich będzie dawał wodę w konkretnym tygodniu. Na szczęście zawsze znalazł się ktoś, kto bez marudzenia dał mi wiaderko wody, mimo że zrobił to już wcześniej.
    Byłem maskotką w firmie. Początkowo trochę drażniło mnie, gdy kobiety mówiły o mnie „nasz studencik”, ale z czasem przyzwyczaiłem się do tego i uznawałem te słowa za niewinny żart. Panie wyraźnie pewną darzyły mnie sympatią, bo niemal za każdym razem któraś z nich częstowała mnie domowym ciastem.
    Wrzesień był wyjątkowo ciepły, więc nie narzekałem na pracę, a dni wolne spędzałem z rodziną Kołodziejów. W październiku zacząłem studiować zaocznie.
    Zupełnie niespodziewanie Michał zaprosił mnie do naszego ulubionego klubu. Ucieszyłem się, gdyż dawno nie miałem żadnej rozrywki. Rozmawialiśmy szeptem, a później poszliśmy na zaplecze i usiedliśmy na skrzynkach do piwa. W klubie panował gwar i ledwo co słyszeliśmy własną rozmowę, więc nie było możliwe, by ktoś nas podsłuchał.
    – Nadal przechowuję amfetaminę, ale nie w domu. Wszystko trzymam na strychu w starym budynku na osiedlu Stabłowice, które znajduje się w zachodniej części Wrocławia – powiedział Michał, prosząc, bym nie mówił o tym jego matce ani siostrze. Obiecałem, chociaż czułem, że źle zrobiłem, jednak przyjaźń z nim miała dla mnie duże znaczenie.
    Chłopak podał mi skrawek kartki z zapisanym adresem. Mimowolnie schowałem go do kieszeni spodni.
    – Chcesz żyć w ciągłym strachu przed policją? – zdziwiłem się.
    – W tej chwili nie mam innej możliwości, a pieniądze są nam potrzebne. Sprawa już nieco ucichła, a poza tym tylko ty wiesz, gdzie trzymam prochy. Gdyby coś mi się stało, dilerzy chcieliby odzyskać amfetaminę. Oni wiedzą, gdzie mieszkam, i mogliby zrobić wam krzywdę. Jeśli dostaliby swój towar, to daliby święty spokój – wyjaśnił.
    Poczułem lęk na samą myśl, że mogłoby mu przydarzyć się coś złego. Wiedziałem, że postępuje niewłaściwie, ale cieszyłem się, że obdarzył mnie aż takim zaufaniem. Nagle odebrał jakieś połączenie telefoniczne i powiedział, że musi już iść. Domyśliłem się, że chodziło o narkotyki. Westchnąłem ciężko i wróciłem do domu.
    Mimo mojej stałej pensji żyliśmy dosyć skromnie, bo przecież trzeba było opłacać czynsz i tym podobne, lekarstwa też kosztowały, a pod jednym dachem mieszkała czwórka dorosłych osób i kot.
    Marta źle znosiła ciążę; często wymiotowała, miała opuchnięte nadgarstki i kostki, mało jadła. Przytyła niewiele, jak na kobietę w ciąży, ale regularnie robiła badania, które nie wykazywały żadnych nieprawidłowości. Kupowaliśmy jej różne przetwory owocowe i warzywne oraz świeżo wyciskane soki.
    Lekarz zaproponował jej uczęszczanie do szkoły rodzenia, ale ze względu na trudności związane z dojazdem nie była tym zainteresowana. Jej matka nie dała za wygraną i poprosiła kobietę prowadzącą zajęcia, by czasem przyjeżdżała do Marty. Instruktorka była bardzo sympatyczna i pobierała niewielką opłatę za swoje usługi.
    Zaczął się listopad i spadł już pierwszy śnieg. Przeznaczyłem prawie całą wypłatę na zakup węgla i drewna. Nieoczekiwanie Michał zaczął zachowywać się trochę dziwnie – był odprężony i zamyślony. Obawiałem się, że zaczął zażywać większe dawki amfetaminy. Zapytałem go o to wprost, gdy byliśmy sami w domu.
    – Nie, to nie to, ale chyba się zakochałem… Wydaje mi się, że on też mnie kocha, nie chcę jednak, by Marta i moja mama dowiedziały się o tym teraz, bo nie wiem, co wyniknie z naszego związku, a poza tym muszę się upewnić, czy on naprawdę jest gejem. W liceum pewien chłopak tylko udawał geja, po to by mnie późnej ośmieszyć i upokorzyć… – wyjaśnił Michał.
    – Długo się z nim spotykasz? – dopytywałem.
    – Od kilku tygodni. Poznałem go na uczelni, nazywa się Wojtek Okoń. Pożyczyłem mu książkę, a potem on zaprosił mnie do kawiarni… – wyjaśnił.
    Doskonale kojarzyłem tego studenta, ale nigdy w życiu nie domyśliłbym się jego orientacji seksualnej.
    – Nie martw się, nikomu nie powiem – zapewniłem.
    Kilka minut po naszej rozmowie wróciła Iwona z Martą. Dziewczyna miała badanie kontrolne. Uzgodniliśmy, że płeć dziecka poznamy dopiero przy porodzie. Nie mieliśmy problemu z wyborem imienia, gdyż jednogłośnie zdecydowaliśmy, że nadamy naszemu dziecku imię Erna lub Ernest. Termin porodu został wyznaczony na marzec. Bardzo bałem się roli ojca i nie wiedziałem, czy jej podołam…

       Rozdział 35

   W końcu postanowiliśmy powiadomić o wszystkim mojego ojca. Miałem mu naprawdę sporo do powiedzenia.
    Zadzwoniłem do niego i poprosiłem o pilne spotkanie. Iwona chciała upiec ciasto, ale gdy powiedziałem jej o upodobaniach Ernesta, zdecydowała się przygotować domowe krówki, które były bardzo smaczne.
    Przyjechał do nas tego samego dnia. Marta powiedziała o ciąży, a ja poinformowałem go o tym, że podjąłem pracę i studiuję zaocznie. Wzruszył się, gdy powiedzieliśmy, jakie imię chcemy dać dziecku, ale starał się ukryć swoje uczucia, gdyż wyszedł czym prędzej na podwórko, by zapalić papierosa. Był gotów wesprzeć nas finansowo, ale uniosłem się dumą i podziękowałem mu za pomoc, choć wiedziałem, że kiedy urodzi się dziecko, będziemy mieli jeszcze więcej wydatków, a już teraz było nam ciężko.
    – Mamy mało pieniędzy, utrzymujemy się w zasadzie z pensji Szymona. Każdy grosz jest na wagę złota. Jeśli chce i może pan pomóc, to będziemy bardzo wdzięczni – powiedziała Iwona.
    Na szczęście mój ojciec nie zmienił zdania. Obiecał, że będzie nam pomagał; zaoferował aż tysiąc złotych miesięcznie. Nasz kot wyjątkowo łasił się do niego, a nawet wskoczył mu na kolana, jakby dziękując za wsparcie.
    – Każda pomoc by nas poratowała, ale czy na pewno chce pan nam pomagać? Nie jesteśmy przecież pana krewnymi – stwierdziła Iwona niepewnym tonem.
    – Rodzina Szymona jest moją rodziną – odparł mój ojciec i polecił, by zwracać się do niego per „ty”.
    Jego postawa zaimponowała nam wszystkim, a szczególnie Iwonie. Odniosłem wrażenie, że on po prostu się jej podobał i to nie ze względu na pieniądze. Może podziwiała go za to, że mnie usynowił, zabrał nas na wakacje i chciał nam pomóc z własnej woli, gdy biologiczny ojciec Marty i Michała wypiął się na nich. Ernest od razu wybrał z bankomatu pieniądze, więc wzbudziło to w nas jeszcze większy szacunek.
    Przez cztery dni pobytu mojego ojca Iwona delikatnie z nim flirtowała, ale on zachowywał się raczej obojętnie – nie odwzajemniał jej zainteresowania, ale też bezpośrednio go nie odrzucał. Może jako przedstawicielowi starszego pokolenia nie podobało mu się to, że kobieta starała się o względy mężczyzny, ale to były tylko moje przypuszczenia i prawdziwy powód mógł być całkiem inny. Zresztą nie każdego można polubić od razu, nie mówiąc już o głębszym uczuciu. Właściwie to dziwiłem się, dlaczego on nie związał się z żadną kobietą, skoro od śmierci żony minęło tyle lat. Jego pobyt dobiegł końca i odprowadziłem go na dworzec kolejowy. Nieoczekiwanie ojciec zapytał, czy planuję ożenić się z Martą.
    – Nie wiem… Nie rozmawialiśmy na ten temat, ale chyba weźmiemy ślub cywilny i kościelny. Zostaniesz naszym świadkiem, prawda? – zapytałem, a ojciec potwierdził skinieniem głowy. Rozmawiałem z nim aż do momentu przyjazdu pociągu.
    Po powrocie do domu wpadłem na genialny pomysł, że w Wigilię oświadczę się Marcie. Nikomu nic nie powiedziałem, jedynie pod koniec miesiąca poprosiłem szefową o zwolnienie z dwóch ostatnich godzin. Chciałem pochodzić po sklepach jubilerskich i dowiedzieć się o cenę pierścionka zaręczynowego, a przy okazji o koszt obrączek.
    Zrobiło mi się słabo, gdy zobaczyłem, że ceny ładniejszych obrączek zaczynają się od ponad tysiąca złotych… Były też tańsze, ale nie prezentowały się zbyt okazale, a przecież obrączki są na całe życie, więc obstawałem przy tych droższych, ale po prostu nie było mnie na nie stać…
    Mniejszy kłopot był z pierścionkiem, bo całkiem porządny można było kupić do pięciuset złotych.
    Zdecydowałem, że będę odkładał gotówkę, choć było mało prawdopodobne, żebym nabył te obrączki, na których mi zależało. Kupiłem od razu pierścionek zaręczynowy za czterysta złotych. Miał regulowany obwód, więc nie musiałem się martwić, że nie będzie pasował. W tym samym sklepie jubilerskim moją uwagę przykuły zegarki z wisiorkiem.
    – To tylko repliki, gdyby to były oryginalne, przedwojenne zegarki, kosztowałyby majątek – odezwał się sprzedawca, widząc moje zainteresowanie.
    – Ile mógłby kosztować taki oryginalny zegarek? – zapytałem z ciekawości.
    – To zależy, w jakim byłby stanie, w którym roku został wyprodukowany, ale cena mogłaby sięgnąć nawet kilkunastu tysięcy złotych – wyjaśnił mężczyzna.
    Wyjąłem telefon, bo kiedyś zrobiłem zdjęcie zegarka, który dostałem od ojca.
    – A taki jak ten? – zapytałem, podając sprzedawcy telefon.
    – Jeśli w rzeczywistości wygląda tak, jak na zdjęciu, to około dziesięciu tysięcy – odpowiedział, przyglądając się uważnie zdjęciu.
    Serce zaczęło walić mi mocniej, więc wyszedłem ze sklepu i udałem się do centrum handlowego, w którym można było usiąść na ławce, a musiałem to zrobić, by zebrać myśli. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że taka mała rzecz może być warta tak dużo pieniędzy. Byłem ciekaw, czy mój ojciec wiedział o cenie zegarka, czy nie. Bardzo przydałaby mi się taka suma, bo oprócz obrączek mógłbym kupić coś pożytecznego do domu.
    Choć pokusa zdobycia pokaźnej sumy była silna, poczułem, że nie mogę sprzedać tego zegarka po tym wszystkim, co Ernest dla mnie zrobił. Dając mi tę drogocenną i jedyną pamiątkę po dziadku, uznał mnie za swojego syna. Dla mnie ten zegarek był symbolem więzi emocjonalnej, a nie przedmiotem o dużej wartości finansowej.
    Wstałem i wolnym krokiem poszedłem do domu. Po kolacji Michał zawołał mnie do swojego pokoju.
    – Widziałem cię, jak wychodziłeś ze sklepu jubilerskiego. Czyżbyś miał zamiar oświadczyć się mojej siostrze? – spytał szeptem.
    – Tak, kupiłem już pierścionek zaręczynowy, ale nie wiem, co będzie z obrączkami, bo są bardzo drogie. Muszę uzbierać trochę kasy, ale nie jestem pewien, czy mi się uda – odparłem, czerwieniąc się. Nie powiedziałem mu o zegarku, bo taka suma mogłaby każdemu zawrócić w głowie.
    – Wojtek wyjeżdża na święta i już teraz dał mi tablet w prezencie. Ten tablet nie jest mi w ogóle potrzebny, nawet nie wyjmowałem go z pudełka. Mógłbym go sprzedać, dołożyłbyś trochę kasy i kupiłbyś obrączki.
    – Naprawdę możesz to dla mnie zrobić? – zapytałem uradowany.
    – Pewnie – odparł Michał.
    – A jeśli Wojtek się o tym dowie? Może będzie się na ciebie gniewał? – zaniepokoiłem się, bo nie chciałem, żeby decyzja Michała odbiła się na jego relacjach z partnerem.
    – Nie panikuj, on mówił, że jeśli nie chcę tabletu, to mogę go sprzedać – wyjaśnił przyjaciel.
    Następnego dnia poszliśmy do lombardu. Sprzęt został wyceniony na prawie dziewięćset złotych. Wprost szalałem ze szczęścia.
    Przyzwyczaiłem się już do mojej pracy, chociaż nie było mi łatwo. Trochę problemu sprawiał mi śnieg i mróz, bo byłem wyjątkowo wrażliwy na niskie temperatury. Nie potrafiłem pracować w rękawiczkach i miałem zawsze skostniałe i przemarznięte ręce.
    Nadeszły święta. Iwona przygotowała wiele potraw, gdyż było nas na nie stać. Opał także mieliśmy. Na dzień przed Wigilią przyjechał Ernest. Ucieszyłem się, że zostanie u nas aż do Nowego Roku. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie mam dla niego żadnego prezentu, a tak bardzo chciałem się odwdzięczyć, bo tylko dzięki niemu poprawiły się nasze warunki życia.
    Po skończonym posiłku Iwona poszła zmyć naczynia, których było całkiem sporo, więc Michał i ja zaoferowaliśmy jej pomoc. Przerwałem na chwilę zmywanie i poszedłem do toalety. Kiedy wyszedłem, zauważyłem, że Marta wyjęła coś z szuflady i zwróciła się ku mojemu ojcu. Czułem, że powinienem kontynuować zmywanie, ale ciekawość była silniejsza. Zakradłem się obok drzwi pokoju i podglądałem.
    – Tak wiele nam pomogłeś. Chcielibyśmy bardzo ci za to podziękować – zaczęła dziewczyna.
    – Nie ma za co – odrzekł Ernest.
    – Oj, jest za co. Wiem, że to niewiele z mojej strony, ale zrobiłam coś specjalnie dla ciebie – powiedziała i podała mu niewielki pakunek owinięty złotym papierem. Mężczyzna rozwijał go powoli, jakby to była bomba, mogąca wybuchnąć pod wpływem nieostrożnego ruchu. Już miałem krzyknąć: „rozwijaj to szybciej”, gdy wreszcie moim oczom ukazała się figurka anioła z gitarą.
    – Dziękuję – rzekł mój ojciec dziwnym głosem. Chwycił figurkę i sięgnął po płaszcz wiszący w przedpokoju. Wyjął papierosy i szybkim krokiem wyszedł z mieszkania.
    Udając, że o niczym nie wiem, usiadłem przy Marcie, która wszystko mi opowiedziała.
    – Chyba nie podobał mu się ten prezent – rzekła ze smutkiem.
    – Wręcz przeciwnie, bardzo mu się spodobał. Mój ojciec nie lubi okazywać swoich uczuć. Wzruszył się i nie chciał, żebyś to zobaczyła. Ta figurka w pozytywnym znaczeniu wytrąciła go z równowagi – wyjaśniłem z przekonaniem, po czym poszedłem do kuchni. Michał powiedział, że zostało niewiele naczyń i on dokończy zmywanie razem ze swoją matką. Wyjrzałem przez okno – Ernest palił jeszcze papierosa.
    Nadarzyła się świetna okazja na zaręczyny. Zaczerwieniłem się i powiedziałem Marcie, że muszę coś przynieść. Przymknąłem drzwi pokoju, a serce waliło mi jak młotem. Wyjąłem z kieszeni pudełeczko z pierścionkiem, które pod wpływem emocji wypadło mi z ręki.
    W przedpokoju było ciemno, a nie chciałem włączać światła, by nie zwrócić niczyjej uwagi. Rozglądałem się uważnie po podłodze, ale z powodu słabego wzroku niczego nie widziałem. Zacząłem więc poruszać się na czworakach, by wymacać rękami pudełeczko. Nagle ujrzałem przed sobą męskie buty.
    – Tego szukasz? – zapytał Ernest, podając mi zgubę. Jakby na złość w tym momencie Marta uchyliła drzwi. Niewątpliwie po raz kolejny zrobiłem z siebie idiotę, bo klęczałem z pudełeczkiem w ręce i wyglądało to tak, jakbym chciał oświadczyć się mojemu ojcu… Nie wstałem, ale obróciłem się w kierunku Marty.
    – Wyjdziesz za mnie? – wydusiłem z siebie.
    Dziewczyna zaczęła piszczeć i płakać jednocześnie, co sprawiło, że Iwona i jej syn przybiegli z kuchni. Chciałem oświadczyć się po kryjomu, a ściągnąłem uwagę wszystkich domowników.
    Marta była jednak wniebowzięta i zachwycona pierścionkiem. Być może tylko Ernest dostrzegł moją niezaradność, ale zachował się na tyle taktownie, że nie drążył tego tematu.


       Rozdział 36

   Marta tak się cieszyła, że spała z pierścionkiem na palcu. Czułem się trochę nieswojo, bo nie do końca zdawałem sobie sprawę z małżeństwa, a tym bardziej z ojcostwa.
    Kilka dni po świętach Ernest doświadczył znów strasznego bólu pleców. Domownicy, ze mną na czele, kłócili się o to, kto będzie mu pomagał. Iwona najbardziej rwała się do tego, co było w pewnym sensie zrozumiałe. Doszliśmy do wniosku, że podzielimy się opieką, ale ona i tak nas wszystkich wyprzedzała.
    – Jaki ty jesteś chudziutki! – zawołała, kiedy smarowała mu plecy maścią. Na szczęście nie pytała go o blizny, choć widziałem, że przyglądała się im z uwagą.
    Nagle Michał zwrócił się do mnie z propozycją wyrzucenia śmieci. Wiedziałem, że szukał pretekstu do wyjścia, gdyż sam kiedyś zastosowałem podobny trik. Wyszliśmy więc na podwórko.
    – Aresztowano szefa i prawie wszystkich dilerów, więc tak czy siak kończę z narkotykami – chłopak odezwał się cicho.
    – To super, nie będziemy musieli żyć w strachu.
    – Ale jest pewien problem, bo mam jeszcze trochę strzykawek i prochów. Nie wiem, co z nimi zrobić, a przecież nie zgłoszę tego policji, bo raz już byłem podejrzany.
    – Twoja mama i siostra wiedzą o tym?
    – Tak, ale tylko o aresztowaniu. Nie wiedzą o towarze, który mi został.
    Zawahałem się, gdyż nie wiedziałem, jakiej rady udzielić. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że póki co towar pozostanie w tym samym miejscu. Michał mówił, że ma tam skrytkę, która jest bardzo trudna do znalezienia. Po krótkiej rozmowie wróciliśmy do mieszkania.
    Mój ojciec leżał w łóżku z powodu bólu pleców. Iwona poprawiła mu poduszki, po czym przyszła do pokoju, w którym rozmawiałem z Martą.
     –Niedługo udamy się do urzędu stanu cywilnego, żeby załatwić wszystkie formalności – powiedziałem.
    – Możemy to zrobić jutro – zaproponowała dziewczyna.
    – Wybraliście już świadków? – dopytywała Iwona.
    – Na pewno jednym świadkiem będzie mój ojciec… – zacząłem.
    – To co, mamo, chcesz być drugim świadkiem? – zapytała Marta.
    – Oczywiście, że tak – odrzekła kobieta, wyraźnie zadowolona z takiego obrotu sprawy.
    Zadzwoniłem do mojej szefowej i poprosiłem o dzień wolnego, który bez problemu dostałem. Jakby na złość, przez całą noc sypał śnieg, który rano padał z jeszcze większym natężeniem. Całości dopełniał porywisty wiatr. Chciałem przełożyć termin udania się do Urzędu Stanu Cywilnego, ale Marta nalegała, żeby nie zwlekać ani chwili. Kolejnym problemem był jej wózek. Ona już od jakiegoś czasu narzekała, że jedno koło znacznie się poluzowało, ale Michał prowizorycznie je naprawił.
    Dziewczyna próbowała obracać koła, ale śnieg i gołoledź hamowały jej wysiłki, więc zacząłem pchać jej wózek, ale nawet mnie sprawiało to trudność. Kiedy dotarliśmy na miejsce, byłem dosłownie wykończony, a na dobitkę pani sprzątająca chciała zabić nas wzrokiem za to, że wnieśliśmy do środka śnieg.
    W urzędzie była spora kolejka. Nikt nie miał zamiaru ustąpić nam miejsca, mimo że Marta była osobą niepełnosprawną w zaawansowanej ciąży, widocznej gołym okiem. Czekaliśmy ponad dwie godziny. Odetchnąłem z ulgą, gdy załatwiliśmy sprawę. Data ślubu została ustalona dopiero na połowę lutego, bo wcześniejsze terminy były już zajęte.
    W drodze powrotnej śnieg sypał ze zdwojoną siłą. Dosłownie przed samym wejściem do naszej klatki schodowej wózek Marty ugrzązł w zaspie. Szarpnąłem nim, przez co udało mi się ruszyć go z miejsca, ale tak niefortunnie, że koło odpadło i poturlało się po podwórku. Mimo wszystko jakoś wjechaliśmy na korytarz, po czym wziąłem Martę na ręce i wniosłem ją do mieszkania. Martwiłem się, że zepsułem wózek.
    – On już od dawna był zepsuty – poprawiła mnie Marta. Jej matka wyszła na chwilę do drugiego pokoju, a ja udałem się za nią.
    – Ile kosztuje nowy? – zapytałem.
    – W miarę porządny można kupić już za pół tysiąca – odpowiedziała Iwona.
    – Mam trochę pieniędzy, ale jeśli dałbym je na wózek, to nie miałbym za co kupić obrączek…
    – Gdybym miała obrączki, z chęcią bym je wam dała, ale mój były mąż zabrał je przed rozwodem, bo twierdził, że skoro nie będziemy razem, to nie mam prawa ich mieć.
    – Co za gnojek! – oburzyłem się.
    – On nie tylko mnie zdradzał, ale przede wszystkim stosował przemoc ekonomiczną… – ciągnęła kobieta, a widząc moje zdziwienie wyjaśniła:
    – Wydzielał mnie i dzieciom każdy grosz i uważał, że wszystko, co nam kupił, jest jego własnością…
    Naszą rozmowę przerwało wołanie Ernesta. Wołał tylko mnie, więc poszedłem czym prędzej, sądząc, że potrzebuje jakiejś pomocy. On jednak zapytał, o czym tak gorliwie dyskutujemy, więc opowiedziałem mu o wszystkim.
    – Wózek jest najważniejszy. Kup go Marcie – odparł ojciec.
    – Tak, ale w połowie lutego weźmiemy ślub, więc musiałbym zrezygnować z obrączek, a to przecież niemożliwe – rzekłem cicho.
    – Możecie wziąć moje obrączki – usłyszałem odpowiedź. Natychmiast powiedziałem o tym rodzinie Kołodziejów. Wszyscy cieszyliśmy się, że jeden problem został rozwiązany.
    Mój ojciec przezwyciężył ból po kilku dniach. Pojechałem wraz z nim do Nowej Rudy. W jego mieszkaniu było bardzo zimno, ale niczego innego nie można było się spodziewać po kilkudniowej nieobecności. Natychmiast poszedłem po drewno i węgiel, po czym rozpaliłem w piecu.
    Nagle ojciec zawołał mnie do pokoju. Siedział na kanapie i trzymał drewnianą szkatułkę, z której wyjął małe pudełeczko, po czym je otworzył. Ujrzałem piękne złote obrączki, które wyglądały jak nowe. Mimowolnie uklęknąłem i wziąłem ostrożnie podarunek, jakby to była relikwia.
    Zdawało mi się, że Ernest nie był jeszcze w szczytowej formie; może podróż pociągiem nadwyrężyła jego plecy. Dla pewności postanowiłem zostać z nim na noc, o czym poinformowałem telefonicznie Martę. Zrobiłem zakupy i przyniosłem ojcu opał na kilka dni.
    Następnego dnia okazało się, że moje przypuszczenia były bezpodstawne, bo czuł się już naprawdę dobrze, więc wróciłem do Wrocławia. Przez całą drogę trzymałem pudełeczko w wewnętrznej kieszeni kurtki.
    Kiedy wróciłem do mieszkania, była w nim tylko Marta, bo jej matka i brat poszli zapytać o cenę wózka. Dziewczyna była zachwycona obrączkami, chyba nawet podobały się jej bardziej niż mój pierścionek zaręczynowy. Dopiero wtedy przymierzyliśmy obrączki – na mój palec pasowała jak ulał, ale dla Marty była trochę za duża i zsuwała się jej z palca.
    – Chyba będziemy musieli zmniejszyć jej rozmiar u jubilera – powiedziała dziewczyna.
    Wiedzieliśmy, że nie da się załatwić tej sprawy bez wózka. Nagle naszą rozmowę przerwał powrót Iwony i jej syna.
    – Widzieliśmy świetny wózek, ale kosztuje ponad tysiąc dwieście złotych – odrzekł Michał i pokazał zdjęcie wózka, które zrobił telefonem.
    Poszedłem do pokoju i wyjąłem pieniądze za tablet. Dołożyłem jeszcze trzysta złotych ze swojej wypłaty i udałem się z Michałem po ten wózek. Na szczęście sprzedawca obiecał go przywieźć; z powodu śniegu opóźnił się trochę, ale dotrzymał słowa i dostarczył wózek tego samego dnia. Marta wprost szalała z radości.
    Ani się obejrzałem, a nadszedł dzień ślubu. Dobrze, że miałem garnitur, który Ernest kupił mi, kiedy zdawałem maturę. Nigdy nie lubiłem garniturów, więc wkładałem go tylko na wyjątkowe okazje. Byłem bardzo zdenerwowany i podekscytowany, ale wszystko poszło zgodnie z planem; nawet Marta dobrze się czuła.
    Po ceremonii mieliśmy skromne przyjęcie w domu. Nie zażyłem tabletek na HIV, żeby móc napić się alkoholu. Tylko Marta i mój ojciec nie pili. Ja i Michał piliśmy wódkę, a moja teściowa wino. Kobieta usilnie chciała nakłonić Ernesta do wypicia chociażby szklanki wina, ale on kategorycznie odmówił.
    Po tym wydarzeniu wróciłem do pracy. Zaliczyłem sesję zimową, wspomagając się kawą oraz napojami energetycznymi. Mój szwagier uczył się słabiej ode mnie, ale też zdał. Przyznał się, że wstrzyknął sobie amfetaminę… Jedynym pocieszeniem był fakt, że potrafił się kontrolować i rzadko brał narkotyki, których – jak sam twierdził – niewiele już zostało.
    W połowie marca jak zwykle zamiatałem podwórko w centrum miasta i zbierałem porozrzucane śmieci, gdy nagle zobaczyłem, jak Michał pędzi w moim kierunku. Dobrze wiedział, w których sektorach sprzątam, ale w pierwszej chwili wystraszyłem się, bo on nigdy nie przychodził do mnie, gdy byłem w pracy, a poza tym powinien być na uczelni. Również zacząłem biec w jego stronę. Mój szwagier był tak zdyszany, że przez dłuższą chwilę nie mógł słowa wymówić.
    – Szymon, masz córkę! Erna jest zdrowa i śliczna – zawołał, kiedy już nieco ochłonął.

       Rozdział 37

   Początkowo byłem tak oszołomiony, że upuściłem wiadro i nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. Po chwili chciałem natychmiast udać się do szpitala, ale Michał ostudził nieco mój zapał, mówiąc, że Marta jest osłabiona porodem i nie czuje się najlepiej. Chociaż miałem ogromną pokusę zobaczenia żony, a przede wszystkim córeczki, musiałem jeszcze trochę odczekać. Na szczęście teściowa była w szpitalu, bo to ona zadzwoniła po pogotowie, gdy moja żona zaczęła rodzić. Kiedy po pracy wróciłem do domu, Iwona doradziła, żebym zaplanował krótką wizytę następnego dnia.
    Tak też zrobiłem i nazajutrz pojechałem tramwajem do szpitala. Bardzo się ucieszyłem, gdy Marta powiedziała, że za kilka dni będzie już w domu. Patrzyłem na śpiące dziecko i nie mogłem uwierzyć, że naprawdę zostałem ojcem. Wziąłem córeczkę na ręce, a ona natychmiast zaczęła płakać.
    – Co się dzieje? – zapytałem z niepokojem.
    – Nic, po prostu się obudziła – rzekła Marta.
    Nie chciałem przedłużać wizyty, bo moja żona wyglądała na zmęczoną, więc posiedziałem tylko nieco ponad godzinę. Po powrocie do mieszkania zastałem w nim szwagra, który wyglądał tak, jakby chciał przekazać mi ważną wiadomość.
    – Wiesz, ja już jestem z Wojtkiem na poważnie – zaczął Michał.
    – Bardzo się cieszę, że ty też znalazłeś miłość i jesteś szczęśliwy – odparłem szczerze.
    – Powiedziałem o tym mamie i Marcie. Zamierzam zamieszkać z Wojtkiem. Jego rodzice dają mu mnóstwo kasy, opłacają nawet jego mieszkanie – wyjaśnił, po czym spakował walizki i wprowadził się do swojego partnera.
    Cudowny był to dzień, w którym Marta i Erna znalazły się w domu. Córka mniej więcej co dwie godziny domagała się karmienia, nie wspominając już o przewijaniu, ale żona ochoczo wykonywała wszelkie czynności związane z opieką nad dzieckiem i bardzo dobrze sobie radziła.
    Godziny mijały, nastał już wieczór, a ja byłem zmęczony wrażeniami całego dnia i wcześniej niż zwykle położyłem się spać. Nie zdążyłem nawet przykryć się kołdrą, gdy Erna znów zaczęła płakać. Zapomniałem tego, co kiedyś mówiła moja teściowa, i byłem przekonany, że córeczka będzie spała w nocy. Niestety, Erna zachowywała się tak samo jak w ciągu dnia. Nie mogłem zasnąć za żadne skarby, a rano miałem iść do pracy. Marta zaproponowała, żebym przeniósł się do drugiego pokoju i przymknął drzwi. Uznałem, że to dobry pomysł, ale i tak nie spałem. Słyszałem płacz córki, a przez uchylone drzwi prześwitywało światło z sąsiedniego pokoju. Nie tak to sobie wyobrażałem; myślałem, że opieka nad dzieckiem to błahostka… Podziwiałem Martę, że tak świetnie dawała sobie radę, mimo że sama przecież też nie spała. Teściowa również wstawała razem z Martą, by zmienić wnuczce pieluszkę i ułożyć ją do snu.
    Pierwsza noc była dla mnie koszmarem, bo nawet oka nie zmrużyłem. Iwona powiedziała, że zadzwoni do mojego ojca. Prawie wcale nie słuchałem tego, co mówiła, tylko wypiłem mocną kawę i poszedłem do pracy, z którą jakoś się uporałem.
    Wcale nie byłem zaskoczony, gdy po przyjściu do mieszkania zastałem w nim Ernesta.
    – No i jak ci się wnuczka podoba? – zapytałem już na progu.
    – Jest piękna – powiedział. Był u nas dobę, po czym wrócił do Nowej Rudy.
    Najtrudniejszy był dla mnie pierwszy miesiąc; z czasem zacząłem przyzwyczajać się do nocnego płaczu Erny i nawet udawało mi się zasnąć. Właściwie to niewiele pomagałem żonie w opiece nad córką, w dużej mierze dlatego, że nie miałem na to czasu, bo kiedy przyszedłem z pracy, musiałem się uczyć, a przecież w weekendy chodziłem na zajęcia. Często myślałem, by zrezygnować ze studiów, ale tak niewiele brakowało mi do ich ukończenia, a poza tym chciałem zostać germanistą ze względu na mojego ojca.
    Któregoś upalnego czerwcowego dnia, po przyjściu do domu, zobaczyłem nie tylko Ernesta, ale także mojego szwagra.
    – Jak dobrze, że już jesteś. Zrobimy sobie rodzinne zdjęcia – oznajmiła radośnie Marta.
    – Ale na zdjęciu nie będzie widać tej osoby, która je zrobiła – powiedziałem.
    – Mam kijek do selfie, który pożyczyłem od Wojtka – odparł Michał.
    – Już kiedyś z niego korzystałem, wystarczy tylko zamocować telefon na uchwycie i wcisnąć przycisk.
    Nie miałem zbytnio ochoty na pozowanie do zdjęć, ale po obiedzie wykąpałem się i włożyłem najlepsze ubranie. Mój szwagier zrobił nam wiele zdjęć – najczęściej byliśmy wszyscy na jednej fotografii, ale też każdy z nas miał osobno zdjęcie z Erną na rękach. Michał przesłał nam zdjęcia ze swojego telefonu, ale Iwona powiedziała, że i tak je wydrukuje, żeby włożyć do albumu.
    Nagle moja żona zaczęła płakać, bo było jej bardzo przykro, że ojciec kompletnie nie interesuje się nią i jej bratem. Nie przyjechał nawet, by zobaczyć swoją wnuczkę. Doskonale rozumiałem, co czuła, bo mój biologiczny ojciec też mnie porzucił. Starałem się ją pocieszyć, ale w takiej sytuacji trudno było znaleźć odpowiednie słowa. Przyrzekłem jej, że dla naszej córki będę dobrym ojcem. Ten niezbyt przyjemny nastrój przerwała moja teściowa, mówiąc, że oprócz ciasta przygotowała też krówki.
    Chociaż miałem pokusę zażycia narkotyków, przezwyciężyłem ją i wcale nie żałowałem swojej decyzji, bo zdałem egzaminy z sesji letniej. Przynajmniej naukę miałem z głowy i mogłem spędzać więcej czasu z żoną i córeczką.
    W sierpniu wzięliśmy ślub kościelny. Moja żona miała przepiękną suknię; na jej zakup teściowa odkładała pieniądze od wielu miesięcy. Marta zaprosiła kilka koleżanek z dawnego liceum, przybyło także jej wujostwo, dziadkowie, niezamężna ciocia, trzy kuzynki wraz z kuzynem. Jej ojciec nie przyjechał, a ona cały czas wierzyła, że on pojawi się na tej uroczystości.
    Czułem się trochę niezręcznie, gdyż z mojej strony był tylko Ernest. Co prawda wysłałem zaproszenie mojej babce, ale się nie zjawiła. Mój ojciec śpiewał i grał na gitarze, co bardzo podobało się zebranym. Po weselu goście się rozjechali; większość z nich mieszkała daleko od Wrocławia. Dostaliśmy sporo pieniędzy, z czego ucieszyliśmy się bardziej niż z jakichkolwiek prezentów.
    Czas odpoczynku od nauki upłynął szybko i niebawem miałem rozpocząć ostatni rok studiów licencjackich. Największym problemem były obowiązkowe praktyki, a nie miałem pojęcia, gdzie je odbyć. Poza tym nie chciałem, by kolidowały z moją pracą, z której nie mogłem przecież zrezygnować. Na szczęście z pomocą przyszedł mi szwagier, który załatwił nam praktykę w dużej firmie sprowadzającej z Niemiec kosmetyki oraz artykuły przemysłowe. Zajęcia praktyczne odbywaliśmy na dwie zmiany: rano Michał i jego partner, a ja wieczorem. Mogłem zatem swobodnie pracować jako sprzątacz, chociaż bywałem bardzo zmęczony, ale jakoś umiałem temu podołać.
    Pracowałem i przygotowywałem się pilnie do egzaminów. Kiedy rozpoczęła się sesja zimowa, Michał wciągał prochy razem z Wojtkiem, który uznał, że to zbyt mało, i wstrzyknął sobie dożylnie amfetaminę. Zasłabł kilka godzin po egzaminie i znalazł się w szpitalu, a mój szwagier trząsł się ze strachu nie tylko o zdrowie i życie swojego partnera, ale także o to, że lekarze wykryją narkotyki w jego krwi i powiadomią policję.
    Stan Wojtka poprawił się po kilku dniach. Szczerze kochał Michała, więc nie zdradził, skąd wziął narkotyki. Mówił, że kupił strzykawkę na bazarze od jakiegoś faceta, który zapewniał, że to szybko działające witaminy na pobudzenie. Brzmiało to głupio, ale Wojtek niezmiennie powtarzał swoją wersję. Gdy do szpitala przyjechali jego bogaci rodzice, policja umorzyła dochodzenie.
    Michał tak się wystraszył, że przysiągł, iż nigdy już nie zażyje żadnego narkotyku. Bałem się, że zabraknie mu silnej woli i ponownie sięgnie po zakazany owoc, ale na szczęście spalił w mojej obecności pozostałą amfetaminę.
    Iwona i Marta nie dowiedziały się nigdy o tym wydarzeniu, a ja zachowałem dyskrecję. Mój szwagier nie przebrnął przez sesję, mimo wspomagania się amfetaminą. Zdał jednak egzamin poprawkowy razem z Wojtkiem. Byłem pozytywnie zaskoczony, gdy Michał oznajmił, że znalazł pracę jako listonosz.

       Rozdział 38

   Ukończyłem studia i otrzymałem dyplom licencjata. Mój szwagier zakończył naukę na tym etapie i nie zamierzał jej kontynuować, w dużej mierze ze względu na podjęcie przez siebie pracy. Wojtek chciał studiować dalej. Wreszcie miałem z głowy naukę i mogłem rozejrzeć się za inną, lepiej płatną pracą, bo jakoś nie wyobrażałem sobie, żebym był sprzątaczem ulic aż do emerytury. Byłem pełen nadziei, że może trafi się jakaś oferta, poszedłem nawet do tej firmy, w której miałem praktykę, ale niestety nie było naboru nowych pracowników. Owszem, oferty były, ale w rachubę wchodziła tylko praca w Niemczech, a wiedziałem doskonale, że nie wytrzymałbym rozłąki z rodziną.
    Zastanawiałem się, czy może jednak już teraz zdecydować się na te dwa lata studiów magisterskich, bo wówczas miałbym znacznie większe szanse na objęcie dobrze płatnego stanowiska. Nie myślałem o zawodzie nauczyciela, gdyż to wcale mnie nie interesowało, ale mógłbym zostać tłumaczem albo korepetytorem. Postanowiłem spróbować. Mój ojciec był bardzo zadowolony, gdy dowiedział się o kontynuowaniu przeze mnie studiów. Z pomocą przyszedł ponadto Wojtek, który załatwił nam obu praktykę w biurze tłumaczeń.
    Czas płynął szybko i Erna skończyła dwa latka. Zaczęła wypowiadać pierwsze słowa, a nawet zdania, choć było to raczej dziecięce gaworzenie albo mówiła po swojemu. Umiała już dobrze chodzić, a nawet biegać, co początkowo powodowało strach u naszego kota Feliksa, ale z czasem przywyknął do tego. Musieliśmy uważać, aby Erna nie zostawała sama w towarzystwie kota, bo niechcący mogłaby zrobić mu krzywdę, albo on jej. Córeczka była bardzo ciekawska i ściągała na podłogę wszelkie rzeczy, do których mogła sięgnąć, dlatego też trzeba było chować przed nią wszystko to, co mogło stanowić dla niej zagrożenie. Próbowała także wspinać się na różne przedmioty. W szczególności upodobała sobie fortepian, na który usilnie próbowała się wdrapać. Bardzo często reagowała krzykiem albo płaczem, najczęściej gdy ktoś udaremniał jej wspinaczkę. Nie była wybredna i potrafiła posługiwać się łyżeczką, chociaż rozrzucała sporą ilość jedzenia, a największą frajdę sprawiało jej brudzenie zupką albo kaszką swojego ubrania oraz wszystkiego dookoła. Mój ojciec przyjeżdżał do nas częściej, najprawdopodobniej ze względu na wnuczkę, której za każdym razem przywoził masę zabawek oraz książeczek dla maluchów.
    Kolejny rok przyniósł aż trzy pozytywne wydarzenia: Erna skończyła trzy latka, Ernest przeszedł na emeryturę, a ja ukończyłem studia, zdobywając tytuł magistra filologii germańskiej.
    Córeczka rozczulała mnie, bo kiedy wracałem z pracy, podbiegała do i ciągnęła za kurtkę, chcąc, żebym wziął ją na ręce. Czytaliśmy jej bajki na dobranoc, ale najczęściej robiła to Marta lub Iwona, bo ja bywałem zbyt zmęczony i zamiast usypiać córkę, sam zasypiałem.
    Postanowiłem wziąć wreszcie urlop, by spędzić więcej czasu z rodziną. Bawiłem się z Erną zabawkami, chodziłem z nią na spacery, podczas których często towarzyszyła nam Marta.
    Właściwie to nie myślałem wcale, by zamieszkać gdzieś tylko z Erną i Martą, bo nasza córka była jeszcze mała i dodatkowa pomoc okazywała się niezbędna. Teściowa nigdy nie wtrącała się w nasze sprawy, aczkolwiek czasami kłóciłem się z żoną, ale były to niewielkie sprzeczki, po których szybko się godziliśmy.
    Po urlopie napisałem ogłoszenie, że chętnie udzielę korepetycji. Zamieściłem oferty w Internecie oraz lokalnych gazetach. Niestety, minęło kilka miesięcy i nikt się do mnie nie zgłosił, mimo że oferowałem lekcje nawet przez komunikator wideo i nie chciałem zbyt dużego wynagrodzenia w porównaniu do innych korepetytorów. Jedynym pocieszeniem było to, że Wojtek też nie mógł znaleźć pracy, a przecież ukończył ten sam kierunek.
    Częściej trafiały mi się dobrze płatne zlecenia w postaci tłumaczenia różnych tekstów. Pewnego razu, gdy pisałem na laptopie ważny dokument, córka podeszła do mnie z kubkiem wypełnionym do połowy sokiem. Stała przy mnie przez chwilę, a potem znienacka zapragnęła wdrapać mi się na kolana i wylała sok prosto na klawiaturę.
    – Coś ty zrobiła! – krzyknąłem na nią ze złością.
    Erna przestraszyła się i zaczęła płakać. Czym prędzej przytuliłem ją i przeprosiłem, bo przecież nie zrobiła tego z premedytacją. Moja żona i jej matka zjawiły się natychmiast w pokoju, więc wyjaśniłem im całą sytuację.
    – To moja wina, ja jej nie dopilnowałam – powiedziała Marta.
    – To niczyja wina – odparłem. Na moje szczęście ilość wylanego płynu była niewielka i nie uszkodziła laptopa.
    Pewnego zimowego wieczoru Michał przyszedł do nas bardzo podekscytowany. Okazało się, że miał zamiar spędzić noc sylwestrową ze swoim partnerem w prestiżowym klubie dla gejów w Berlinie. Trochę zdziwiło mnie, że chcą jechać aż do Berlina, skoro we Wrocławiu było kilka takich klubów, ale Wojtek bardzo zachwalał tamten lokal, w którym był częstym bywalcem, więc nic dziwnego, że nie zdecydował się na nieznane miejsce. Chłopak już parę miesięcy naprzód zarezerwował wejściówki, co niewątpliwie świadczyło o popularności i dobrej atmosferze tego klubu.
    Wigilię spędziliśmy wszyscy razem, z Ernestem oczywiście, ale w drugi dzień świąt mój szwagier poszedł do swojego partnera, bo chciał poświęcić ten czas jemu oraz jego rodzicom. Poza tym obydwaj mieli zamiar już kilka dni wcześniej pojechać do Berlina, gdyż Wojtek postarał się także o hotel.
    Michał kupił sobie i Wojtkowi kurtki z symbolem tęczy, ponieważ większość gejów chodziła do klubów w takich ubraniach, a oprócz tego szwagier uważał, że powinno się pokazać swoją miłość oraz orientację seksualną. Obiecał, że w Nowy Rok zadzwoni do nas przed południem, żeby opowiedzieć, jak było na imprezie. Byłem ciekaw jego wrażeń i nie mogłem doczekać się telefonu. Moja noc sylwestrowa minęła tradycyjnie bez alkoholu, ale w rodzinnym gronie i to było dla mnie najważniejsze.
    Następnego dnia czekaliśmy na telefon od Michała, ale nadeszło południe, a on nie dzwonił. Nikt z nas za bardzo się tym nie zmartwił, ponieważ sądziliśmy, że panowie zaszaleli z alkoholem i mają kaca albo po prostu jeszcze śpią.
    Odczuliśmy niepokój, gdy zbliżała się godzina trzecia. Dzwoniliśmy naprzemiennie do Michała i Wojtka, ale obydwaj mieli wyłączone telefony. Wiedzieliśmy, że coś złego musiało się wydarzyć. Zastanawialiśmy się co takiego, bo przecież Michał dzwonił jeszcze rano w sylwestra i wszystko było w porządku.
    Około godziny szóstej wieczorem zadzwonił do mnie Wojtek. Mówił, że podczas imprezy zaatakował ich gang neonazistów, którzy zdemolowali klub i pobili wiele osób. Dopiero interwencja policji przepłoszyła napastników. Michał przebywał w szpitalu, był potłuczony i miał złamaną rękę. Wojtek powiedział, że on nie odniósł większych obrażeń, oprócz rozbitej wargi oraz podbitego oka. Obydwaj pozostali na obserwacji, ale niebawem mieli wrócić do Wrocławia. Wojtek niesłusznie obwiniał się o całe zajście, mówiąc, że gdyby nie upierał się przy tym klubie, to nie doszłoby do tego, ale przecież gdziekolwiek indziej też mogłoby się coś stać.
    Nie miałem pojęcia, jak delikatnie powiadomić o tym Martę oraz Iwonę, więc powtórzyłem słowa Wojtka. Obie kobiety wpadły w panikę. Trochę uspokoił je telefon od Michała.
    Po rozmowie zasiedliśmy do kolacji, ale nikt z nas nie miał apetytu… Jedynie Erna zajadała ze smakiem serek homogenizowany. Moja żona w ogóle nie chciała jeść. Aby się uspokoić i zająć swoje myśli czymś innym, włączyła telewizor, bo niebawem miał zacząć się jej ulubiony serial, emitowany po głównym wydaniu wiadomości.
    Mój ojciec już miał wyjść na podwórko, by zapalić papierosa, gdy usłyszeliśmy wołanie mojej żony i jak na komendę wszyscy wbiegliśmy do jej pokoju.

       Rozdział 39

   – Patrzcie, mówią o tym w telewizji! – krzyknęła Marta, pogłaśniając odbiornik.
    – „Neonazistowski gang »Synowie Dunaju«, mający na swoim koncie liczne pobicia, gwałty i kradzieże, dokonał ubiegłej nocy brutalnego napadu na klub dla gejów w Berlinie. Ponad dwadzieścia osób homoseksualnych jest rannych, w tym cztery są w stanie krytycznym.
    Funkcjonariusze policji zatrzymali kilku przestępców, ale przywódca znów się wymknął. Mowa o Robercie R., pseudonim »Loki«. Mężczyzna jest bardzo niebezpieczny. Jeśli ktokolwiek zna miejsce jego pobytu, proszony jest o natychmiastowy kontakt z policją” – podsumowała prezenterka telewizyjna.
    Ta ksywka była mi doskonale znana, ponieważ w mitologii germańskiej Loki był bogiem śmierci, zniszczenia i oszustwa. Na koniec reportażu pokazano zdjęcie tego przywódcy. Miał ogoloną głowę, ale akurat to nie było dla mnie dziwne. Zaskoczył mnie jedynie jego wiek, bo pod zdjęciem było napisane, że miał czterdzieści dwa lata, i wyglądał mniej więcej na tyle. Neonaziści kojarzyli mi się z młodymi chłopakami w wieku od kilkunastu do najwyżej dwudziestu kilku lat.
    Nagle Ernest wypuścił z ręki zapalniczkę, jakby w przypływie silnych emocji. Popatrzyłem na niego i chyba pierwszy raz dostrzegłem na jego twarzy przerażenie.
    – Co się stało? – zapytałem z niepokojem, podając mu zapalniczkę.
    – To mój syn… – odparł dziwnym, jakby trzęsącym się głosem.
    – Ten Loki? – zdumiała się Marta.
    – Tak – potwierdził z wyczuwalnym smutkiem.
    – Musiałeś się pomylić. Nie widziałeś go od wielu lat, a niektórzy ludzie bywają do siebie podobni – powiedziałem, nie mogąc uwierzyć, że dwie najbliżej spokrewnione osoby mogą być tak różne od siebie.
    – To na pewno on, nie mam żadnych wątpliwości – rzekł ojciec i wyszedł na podwórko, by zapalić papierosa. Widziałem, że to wydarzenie głęboko nim wstrząsnęło.
    Nie mogłem zrozumieć, co kieruje neonazistami – ślepa i bezmyślna nienawiść i nietolerancja, chęć wyładowania frustracji, stereotypowe myślenie czy może coś innego?
    – Dlaczego oni to robią? Dlaczego biologiczny syn Ernest tak się zachowuje? – zapytała Marta ze łzami w oczach.
    – Nie wiem… Może Robert odziedziczył coś po swoim dziadku… Ernest opowiadał mi, że jego ojciec był okrutny i znęcał się w bestialski sposób nad rodziną… – zacząłem tłumaczyć niepewnym tonem.
    – Więc uważasz, że nazizm jest zapisany w genach? –odezwał się mój ojciec, wchodząc do mieszkania.
    – No… musi być jakaś przyczyna… – bąknąłem.
    – A jak myślisz, co ja odziedziczyłem? – dopytywał, wyraźnie rozgniewany.
    – Tato, daj spokój, ty nie jesteś takim Niemcem…
    – Jakim? Takim ze swastyką?
    – Nie miałem tego na myśli, chodziło mi tylko o to, że pewne cechy są przekazywane z pokolenia na pokolenie…
    – To szkoda, że ty nie odziedziczyłeś po swoich przodkach odwagi oraz zaradności – odparł ojciec z gniewem i oznajmił, że wyjeżdża następnego dnia, chociaż planował swój pobyt do końca tygodnia. Może jego słowa były podyktowane zranionymi uczuciami, a może w skrytości ducha jednak uważał mnie za tchórzliwego nieudacznika, którym zazwyczaj byłem.
    Tak czy siak, bardzo go skrzywdziłem, niesłusznie używając stereotypu. Przepraszałem go, ale on i tak pojechał.
    Wieczorem przyjechał mój szwagier ze swoim partnerem. Ucieszyłem się, że są już bezpieczni, ale dziwne zachowanie Ernesta nie dawało mi spokoju. Odczekałem kolejny dzień i zadzwoniłem do niego, bo miałem zamiar pojechać do Nowej Rudy i porozmawiać z nim w cztery oczy. Ojciec powiedział, że zamierza jechać do Niemiec po trudno dostępne zioła, bo pewna osoba – nie wyjawił kto – pilnie tych ziół potrzebuje. Był już wprawdzie na emeryturze, ale już kiedyś mówił, że czasem udzielał jeszcze porad zielarskich.
    Ta sprawa wydała mi się jednak podejrzana. Niewiele myśląc, wziąłem wolne i pojechałem do mojego rodzinnego miasta. Na szczęście miałem klucze do mieszkania, ale mojego ojca nie było.
    Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to wypytać o wszystko doktora Łukasza. Pojechałem więc do szpitala w Kłodzku. Akurat doktor miał przerwę obiadową. Tym razem nie był zbytnio chętny na rozmowę, zupełnie tak, jakby miał coś do ukrycia. Usilnie chciał mnie spławić.
    – Na pewno pan wie, gdzie naprawdę jest mój ojciec. Proszę, niech mi pan powie. Nie darowałbym sobie, gdyby coś mu się stało – mówiłem trzęsącym się głosem, gdyż naprawdę bardzo się martwiłem.
    – Nie kazał ci mówić, ale myślę, że powinieneś to wiedzieć, skoro tak bardzo ci na tym zależy. Pojechał do Weltenburga, bo przypuszcza, że tam może ukrywać się jego syn. W okolicach tego miasta znajduje się jaskinia z podziemnym bunkrem. Ernest znalazł go przypadkiem, będąc dzieckiem, a potem pokazywał to miejsce Robertowi, który był nim zafascynowany. Nawet duża część rodowitych mieszkańców nie wie o istnieniu tej jaskini, bo wiele lat temu władze miasta nakazały zamurować wejście i obłożyć je kamieniami, żeby wyglądało to na naturalne zawalenie się jaskini. Nigdy tam nie byłem i tę jaskinię znam tylko z opowieści twojego ojca – wyjaśnił doktor Łukasz.
    – Dlaczego zamknęli wejście?
    – Z powodu bunkra, w którym było sporo broni i dokumentów z czasów drugiej wojny światowej. Nikt nie chciał, by ktoś niepowołany odkrył to miejsce i pogrążył wysoko postawione osoby.
    Ernest zamierzał porozmawiać z synem. Miał nadzieję, że uda mu się go powstrzymać i sprowadzić na dobrą drogę. Nie chciał narażać cię na niebezpieczeństwo, a wiedział, że chciałbyś z nim pojechać. Robert mógłby zrobić ci krzywdę, a jest bardzo prawdopodobne, że w tym bunkrze nie będzie sam. Na pewno widziałeś w telewizji, do czego są zdolni neonaziści – wyjaśnił lekarz.
    – Kiedy mój ojciec pojechał? – dopytywałem.
    – Wczoraj, ale możliwe, że nie poszedł jeszcze do tego bunkra z powodu złej pogody i silnego mrozu. W całych Niemczech jeszcze przez kilka dni ma padać śnieg – odrzekł doktor Łukasz.
    Podziękowałem mu za tę istotną informację, a on przestrzegł mnie, żebym pod żadnym pozorem nie jechał za Ernestem. Wyszedłem jak najszybciej z gabinetu doktora, nie odzywając się już ani słowem. Czułem, że muszę jak najprędzej pojechać do Weltenburga i nakłonić Ernesta do rezygnacji ze spotkania z Lokim. Rozumiałem, że nie chciał zgłaszać tej sprawy, bo Robert był jego biologicznym synem. Gdyby w przyszłości moja córka zrobiła coś złego, to też bym pewnie nie zawiadomił policji.
    Pojechałem z powrotem do Wrocławia. Postanowiłem, że w całą sytuację wtajemniczę tylko Michała, bo moja żona i teściowa na pewno zaczęłyby panikować i odradzać mi wyjazd. Po wyjściu z autobusu od razu udałem się do mojego szwagra, który przebywał na chorobowym z powodu złamanej ręki. Początkowo Michał był przeciwny mojej wyprawie, ale obiecał dyskrecję i pomógł mi nawet przygotować się do drogi. Byliśmy tego samego wzrostu i jednakowej budowy ciała, więc dał mi swoje ubrania termiczne, chroniące przed zimnem. Wybrałem z bankomatu pieniądze potrzebne na podróż. Zadzwoniłem też do mojej szefowej i poprosiłem o kilka dni wolnego, mówiąc, że jestem przeziębiony. Rzecz jasna, nie było z tym problemu, bo chociaż ukończyłem studia, to nadal byłem maskotką w firmie i „studencikiem”.
    Uzgodniłem z Michałem, iż powiem mojej żonie i jej matce, że Ernest źle się czuje i bolą go plecy, dlatego zostałem u niego kilka dni, żeby mu pomóc. Telefonicznie poinformowałem o wszystkim Martę. Czułem się niezręcznie, oszukując ją, ale to było jedyne rozwiązanie w zaistniałej sytuacji. Miałem też zamiar powiadomić niemiecką policję o domniemanym pobycie Lokiego w bunkrze.
    Przenocowałem u Michała i jego partnera, a nad ranem udałem się na dworzec kolejowy. Rozkład jazdy pociągów zmienił się na bardziej korzystny, z mniejszą liczbą przesiadek.
    Wysiadłem w Ratyzbonie, oddalonej nieco ponad trzydzieści kilometrów od Weltenburga, bo w tym mieście znajdowała się komenda policji. Pogoda była fatalna, ale przynajmniej nie padał śnieg. Pobłądziłem trochę, aż wreszcie znalazłem komisariat.
    Zgłoszenia przyjmowała dwójka młodych funkcjonariuszy – kobieta, która pisała coś na komputerze, i mężczyzna, któremu opowiedziałem o wszystkim. On po prostu mi nie uwierzył i patrzył na mnie jak na wariata, uśmiechając się głupkowato. Przyznaję, że ta historia brzmiała dziwnie, jak z filmu, ale policja nie powinna przecież lekceważyć żadnego zgłoszenia. Zrezygnowany, już miałem opuścić budynek, gdy zatrzymała mnie posterunkowa Anna Brandt, która powiedziała, żebym udał się z nią do jej gabinetu. Kobieta mówiła, że jej babcia pochodzi z Weltenburga i opowiadała kiedyś o tym bunkrze. Spisała mój numer telefonu, obiecując, że przyjedzie do pensjonatu, aby wysłuchać jeszcze wersji Ernesta. Ona przynajmniej mi uwierzyła i wykazała chęć do działania.
    Było już późne popołudnie i zaczęło się trochę ściemniać. Wziąłem taksówkę i pojechałem do weltenburskiego pensjonatu, ponieważ byłem pewien, że mój ojciec musiał się w nim zatrzymać.
    W recepcji był tylko Ulrich, który powiedział, że Ernest wyszedł z pensjonatu niecałą godzinę wcześniej. Na szczęście wskazał kierunek, w którym poszedł mój ojciec. W takiej sytuacji nie mogłem czekać, bo najważniejsze było, żeby go zatrzymać.
    Niewiele myśląc, ruszyłem przed siebie wraz z całym ekwipunkiem. Skierowałem się na leśną drogę i od razu zobaczyłem wyraźne ślady butów. Czułem, że to musiał być mój ojciec. Miałem nadzieję, że odnajdę go po tych śladach, zanim zapadnie noc. Szedłem, jak tylko mogłem najszybciej. Już dawno minąłem grób matki Ernesta i uparcie podążałem naprzód. Mój krokomierz w telefonie pokazał, że przeszedłem prawie trzy kilometry. Zwolniłem nieco, ponieważ wypchany plecak dawał mi się we znaki.
    Jak na złość zaczął padać śnieg, który skutecznie ograniczał mi widoczność. Wystraszyłem się ogromnie, że zasypie też ślady. Las zaczął się przerzedzać i dostrzegłem skały. Wiedziałem, że jestem już blisko celu.
    Kilka metrów przed sobą ujrzałem tajemniczą postać, która w pierwszej chwili znieruchomiała, jakby zaskoczona moim widokiem, a po sekundzie ruszyła raźno w moim kierunku. Przystanąłem, sądząc, że to mój ojciec, który być może zrezygnował z wyprawy i wracał do pensjonatu. Nie był to jednak on…

       Rozdział 40

   Zbliżał się do mnie młody mężczyzna, będący prawdopodobnie moim rówieśnikiem. Mimo silnego mrozu był bez czapki i już z daleka było widać jego ogoloną głowę.
    – Kim jesteś i co tutaj robisz? – zapytał bez jakichkolwiek wstępów, zupełnie tak, jakbym wkroczył na teren prywatny i musiał się tłumaczyć.
    – Mam sprawę do załatwienia – odparłem wymijająco.
    – Jesteś na naszym terenie i masz zaszczyt rozmawiać z Gawialem – oznajmił takim tonem, jakby był gwiazdą na skalę światową, którą niemal każdy zna. Słowo „gawial” kojarzyło mi się jedynie z gatunkiem krokodyla. Zrozumiałem, że jestem już blisko bunkra i mam do czynienia z neonazistą, a skoro on użył określenia „nasz teren”, jego kompani muszą być w pobliżu.
    – Mowę ci odjęło? – usłyszałem jakiś głos za sobą i zobaczyłem drugiego mężczyznę, który stanął za mną na szeroko rozstawionych nogach. Gawial podszedł do mnie, przymierzając się do ciosu.
    – Dwóch na jednego? A może wyrównamy siły? – zapytał mój ojciec, który nagle wyłonił się z rozpadliny skalnej. Był starszym mężczyzną, a jak wiadomo, każdy człowiek z wiekiem staje się słabszy, więc i tak nie było to sprawiedliwe.
    Gawial zwrócił się natychmiast ku niemu, ale najpierw głośno zagwizdał, chcąc zapewne przywołać wsparcie, po czym rzucił się na Ernesta i obydwaj zaczęli się szarpać. Nie zamierzałem stać jak kołek, więc podjąłem walkę z drugim napastnikiem. O dziwo, był słabszy ode mnie, więc zdołałem nieźle go sprać. Chciałem ruszyć na pomoc ojcu, który wyraźnie słabnął. Nie zdążyłem zrobić nawet kroku, bo poczułem, że coś przytrzymuje mnie z dużą siłą. Okazało się, że pokonany przeze mnie osobnik otrzymał wsparcie w postaci swojego kompana. Trzymali mnie we dwóch i mimo moich usilnych starań nie udało mi się wyswobodzić. Dwóch kolejnych odciągnęło Ernesta od Gawiala i trzymało z tyłu za ręce.
    – I co teraz powiesz? Będziesz błagał, żebym darował ci życie? – zapytał triumfalnie Gawial, wyjmując zza pazuchy nóż myśliwski.
    Ernest plunął mu prosto w twarz, co było jednocześnie aktem szaleństwa i wielkiej odwagi.
    – Zaraz potnę ci ten niewyparzony ryj! – wrzasnął napastnik.
    – Stój! – usłyszeliśmy. Od razu pomyślałem, że to może biologiczny syn Ernesta. Ujrzałem jednak chłopaka, który mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat, ale z jakiegoś powodu był liderem tej grupy, bo Gawial od razu się cofnął i schował nóż. Chłopak był wysoki i szczupły, miał ogoloną głowę jak pozostali.
    – Nigdy nie spotkałem tak odważnego człowieka. Jak się pan nazywa i dokąd pan idzie? – zapytał uprzejmie, stając naprzeciw mojego ojca.
    – Nazywam się Ernest Richter. Idę do bunkra, bo muszę pilnie porozmawiać z Lokim – wyjaśnił.
    – Hmm… Richter, a to ciekawe… – odezwał się chłopak z namysłem, po czym zapytał mnie, kim jestem. Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie bardzo wiedziałem, co byłoby lepsze dla mojego ojca.
    – To mój syn – odpowiedział.
    – Niech Loki zdecyduje, co z nimi zrobić – wtrącił jeden z napastników.
    – Też tak uważam – rzekł lider, dając znak do dalszej drogi.
    Oczywiście, jakakolwiek próba ucieczki czy też zaatakowania napastników była niemożliwa, bo było ich sześciu, a nas tylko dwóch, zresztą Ernest i tak chciał widzieć się z synem. Zrobiło się już zupełnie ciemno, ale przywódca i Gawial mieli latarki.
    Uszliśmy kilkanaście metrów, gdy wreszcie dotarliśmy do jaskini. Z zewnątrz wyglądała na całkowicie zasypaną głazami, ale dwóch łysych odsunęło jeden z głazów i pojedynczo weszliśmy do środka. Wewnątrz jaskinia wyglądała zwyczajnie, ale od razu rozległo się szczekanie psa, które wydobywało się jakby spod ziemi. Lider grupy oddalił się o kilka kroków, przykucnął i zastukał mocno w podłoże jaskini.
    – Kto tam? – odezwał się jakiś zachrypnięty głos.
    – To ja, Wilhelm – powiedział chłopak. Odsunął się i dopiero wtedy zobaczyłem żelazną klapę w podłożu jaskini, która otworzyła się z łoskotem. Spojrzałem w dół i moim oczom ukazała się spróchniała drabina, pewnie jeszcze z czasów wojny. Wilhelm zszedł pierwszy i zawołał nas. Najpierw zeszło dwóch łysych, potem mój ojciec, ja, Gawial i dwóch pozostałych, a ostatni zamknął za sobą klapę na zasuwę.
    Bunkier był dobrze oświetlony. Dostrzegłem długi korytarz oraz wiele pomieszczeń z zamkniętymi drzwiami. Obok Wilhelma stał zapijaczony mężczyzna, mogący mieć jakieś trzydzieści lat. Pociągał ostatnie łyki piwa z butelki. To pewnie on otworzył wejście. Facet patrzył na nas półprzytomnie, ale się nie odzywał. Przy nich siedział owczarek niemiecki ze stalową obrożą na szyi. Szczekał przez chwilę, ale szybko się uspokoił. Nie wyglądał na agresywnego psa. Obwąchał nas, a pijany osobnik otworzył drzwi po prawej stronie i wszedł do środka.
    Wilhelm kazał nam zdjąć plecaki oraz kurtki. Zdjęliśmy również czapki, szaliki, rękawiczki… Napastnicy obszukali nas dokładnie i zabrali nasze telefony, które na szczęście były zabezpieczone hasłem. Mojemu ojcu zabrano również papierosy i zapalniczkę. Zacząłem odczuwać coraz większy niepokój. Podchmielony trzydziestolatek wytknął głowę przez drzwi.
    – Szef będzie za piętnaście minut, gadałem z nim przez telefon – oznajmił swoim charakterystycznym głosem.
    – Jak zwykle się spóźnia – rzekł Wilhelm z wyraźnym smutkiem. Spojrzał najpierw na Ernesta, potem na mnie, jakby zastanawiając się, co z nami począć. Po chwili namysłu wydał polecenie, by zamknięto nas w pomieszczeniu numer pięć. Napastnicy zaprowadzili nas na sam koniec korytarza, a jeden z nich otworzył ciężkie, skrzypiące drzwi. Wepchnięto nas do środka.
    W pomieszczeniu było chłodno i ciemno, a wokół unosił się zapach stęchlizny. Wilhelm nacisnął włącznik, ale zapaliła się tylko jedna żarówka o bardzo słabym świetle. Pomieszczenie było puste. Na wprost dostrzegłem pordzewiałą rurę, przytwierdzoną poziomo mniej więcej na środku ściany. W przeciwległym kącie, tuż obok drzwi, ujrzałem hak wystający z posadzki
    – Usiądźcie – wydał rozkaz przywódca. Ja usiadłem, ale Ernest stał niewzruszony, więc posadzono go siłą. Gdy znowu wstał, niemal natychmiast przewrócono go brutalnie na posadzkę.
    – Niech pan nie będzie taki uparty, bo to może się źle dla pana skończyć – przestrzegał Wilhelm, a jeden z łysych uderzył mojego ojca pięścią w głowę.
    – Zostaw go. Nieładnie bić starszych – odezwał się lider, a ja poczułem do niego coś w rodzaju sympatii.
    Widziałem, że tamten bydlak zdawał się jednak przymierzać do kolejnego ciosu, więc skoczyłem ojcu na pomoc, ale dwóch napastników mnie przytrzymało, a Wilhelm wyjął z kieszeni krótki łańcuch z kłódką i przykuł mi rękę do rury. Dopiero wtedy naprawdę zacząłem się bać.
     – Co zrobić z tym starym? – zapytał jeden z neonazistów.
    – Zwiążcie go – powiedział Wilhelm.
    Do tego zadania od razu przystąpił Gawial. Natychmiast poszedł po sznur i związał mojemu ojcu ręce za plecami, zaciskając mocno więzy, o wiele ciaśniej, niż było to konieczne, chcąc sprawić mu jak najwięcej bólu. Wydawało mi się, że oni w pewnym sensie bali się go, bo był bardzo odważny i nie chciał się im podporządkować.
    Nagle drzwi się otworzyły i zobaczyłem pijanego osobnika, który oznajmił, że wrócił szef i chce widzieć Ernesta. Łysi podnieśli go i wraz z nim opuścili pomieszczenie. Nie wiedziałem, czy Robert naprawdę już wrócił i chciał widzieć ojca, czy było to kłamstwo, więc bardzo się bałem, że członkowie gangu mogą bić Ernesta albo robić mu jakąś inną krzywdę. Z każdą chwilą zwiększał się mój lęk o niego, ale także o moją przyszłość. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogę więcej nie zobaczyć żony i córeczki. Chodziłem wzdłuż rury jak opętany. Dawałem sobie złudną nadzieję, że Ernest dogada się z dawno niewidzianym synem, który zrozumie swoje błędy i nas wypuści.
    Zacząłem się szamotać, mając nadzieję, że uda mi się wyswobodzić, ale mimo upływu lat rura trzymała się naprawdę mocno i mój wysiłek zdał się na nic. Tarmosiłem łańcuch, gdyż był dosyć cienki, a ogniwa łączące go były już nieco poluzowane, ale jednak nie na tyle, bym mógł się uwolnić.
    Po jakimś czasie, który wydał mi się nieskończenie długi, zaskrzypiały drzwi. Najpierw wszedł Loki, a potem Ernest, który nadal miał związane z tyłu ręce. Od razu zacząłem bacznie przyglądać się ojcu, ale nie wyglądał na pobitego. Robert podszedł do mnie, a jego wzrok i ton głosu były pełne pogardy i nienawiści.
    – To polskie ścierwo jest moim bratem? – zapytał po niemiecku, zwracając się ku ojcu.
    – Nie masz prawa go obrażać, nie tak cię z matką wychowaliśmy. W twoich żyłach w połowie płynie polska krew, spędziłeś dzieciństwo w Polsce, a teraz udajesz, że nie znasz tego języka. O wartości człowieka nie decyduje jego pochodzenie, tylko charakter – odrzekł ojciec.
    Loki zaczął tak się śmiać, że aż dostał czkawki.
    – Ty też mnie wychowywałeś? A to dobre! Ciebie nigdy nie było w domu! Co ty osiągnąłeś w życiu? Wiesz, kim ty jesteś? Powiem ci… Jesteś marnym zielarzyną i grajkiem ulicznym. Jedyne, co potrafiłeś zrobić, to zabić moją matkę, a wszystko mogłoby potoczyć się inaczej, bo ty też jesteś Synem Dunaju, czystej, aryjskiej rasy!
    – Wsadź sobie w dupę aryjską rasę. Dałeś omamić się dziadkom, a teraz zaślepia cię chora ideologia. Wiem, że zaniedbywałem cię w dzieciństwie, i bardzo tego żałuję, ale ktoś musiał utrzymać rodzinę. Jeśli chodzi o twoją matkę, dobrze wiesz, że to był wypadek. Przez całe życie mnie to dręczy. Dałbym wiele, żeby cofnąć czas.
    Loki zapalił papierosa. Wiedział, że ojciec nie palił od dłuższego czasu i celowo kierował dym prosto w jego twarz.
     – Chciałbyś zapalić, tatusiu? – zaśmiał się szyderczo, po czym dodał: – Dam ci jednego kiepa, jeśli powiesz, że gardzisz tą polską świnią.
    Ernest nie wyrzekł jednak ani słowa.
    – Tato, powiedz to, ja wiem, że tak o mnie nie myślisz –szepnąłem do niego.
    – Daję ci minutę. Jeśli tego nie powiesz, już nic ode mnie nie dostaniesz – odparł Loki.
    Po chwili zaprowadził ojca do kąta pokoju, po czym kazał mu usiąść, a gdy nie reagował, użył siły, ale nie był aż tak brutalny jak jego podwładni. Robert obrócił go na bok i przywiązał mu skrępowane ręce do haka wystającego z posadzki. W tej pozycji ojciec mógł siedzieć albo leżeć.
    – Czas minął. Uparty jesteś, tatusiu, ale nie podskakuj, bo wasze życie jest w moich rękach – odezwał się Robert wyniosłym tonem.
    – To sprawa między nami. Wypuść Szymona; on nie ma z tym nic wspólnego.
    – Owszem, ma i to aż za dużo. Nawet nie myśl, że pozwolę mu stąd odejść – rzucił Loki sarkastycznym tonem, kierując się ku drzwiom. Minął się z Gawialem, który trzymał w ręce łańcuch. Zaczął nim wymachiwać i kucnął przy Erneście.
    – Mam z tobą porachunki. Mogę tak cię stłuc, że będziesz wił się z bólu, ale nie zrobię tego, jeśli wyliżesz mi buty – odrzekł szyderczo napastnik, a mój ojciec znów plunął mu w twarz, co rozwścieczyło Gawiala.
    – Zobaczymy, czy naprawdę jesteś takim twardzielem! – syknął, po czym zaczął kopać Ernesta i okładać go łańcuchem.
    – Zostaw go, bydlaku! Tylko tchórz i śmieć może bić starszego i bezbronnego człowieka. Bij mnie, rób ze mną, co chcesz, tylko oszczędź mojego ojca! – zawołałem, miotając się jak ryba w sieci. Używałem największych obelg, jakie przychodziły mi do głowy, gdyż za wszelką cenę chciałem odciągnąć jego uwagę od ojca, i dopiąłem swego, bo oprawca zwrócił się w moją stronę, ale nie zdążył niczego zrobić, bo nieoczekiwanie przez niedomknięte drzwi przecisnął się owczarek niemiecki i zaczął szczekać.
    – Cicho, głupi kundlu! – wrzasnął napastnik.
    Pies ujadał jeszcze głośniej, szczerząc zęby. Zdawało mi się, że lada moment rzuciłby się na Gawiala, ale on zamachnął się i uderzył go łańcuchem w nos. Biedne zwierzę przewróciło się na bok; trudno było stwierdzić, czy tylko straciło przytomność, czy też cios okazał się śmiertelny. Łysy zapomniał już o mnie i znów zaczął bić Ernesta.
    – Diego, czemu tak szczekasz? – zapytał Loki, wchodząc do pomieszczenia. Natychmiast odciągnął Gawiala od ojca.
    – Co ty robisz, pajacu? Nie dałem ci rozkazu, żeby go bić – warknął Robert i wyrzucił go siłą z pomieszczenia, zabraniając mu ponownego wstępu. Spojrzał na Ernesta, ale przeszedł obok niego zupełnie obojętnie, nie sprawdzając nawet, czy jest ranny, i nie pytając, jak się czuje i czy potrzebuje pomocy. Zerknął również na psa, ale też nie zainteresował się jego losem i opuścił pokój.
    Miałem mieszane uczucia, bo Robert wykrzesał iskierkę dobra, przeganiając Gawiala, lecz odniosłem silniejsze wrażenie, że wcale nie chodziło mu o ojca, ale o to, że jego podwładny zrobił coś bez jego wiedzy.
    – Bardzo cię boli? – pytałem ojca ze współczuciem.
    – Nie… – odrzekł cicho. Jego koszula była w kilku miejscach zakrwawiona; w okolicy prawego kolana widniała duża plama krwi. Jedynym pocieszeniem było to, że zostaliśmy sami i mogliśmy swobodnie porozmawiać. Naszą dyskusję przerwał łoskot otwieranych drzwi. Modliłem się, żeby to nie był Gawial.

       Rozdział 41

    Trudno było określić, czy to szczęście czy nie, ale do pomieszczenia wszedł Wilhelm, który natychmiast przypadł do leżącego psa.
    – Diego, co ci się stało? Diego! – mówił takim tonem, jakby naprawdę mu na nim zależało. Żal mi było tego psa, bo w pewnym sensie uratował mojego ojca, a poza tym lubiłem zwierzęta.
    – Gawial uderzył go łańcuchem w nos – wyjaśniłem, po czym dodałem: – Widziałem w Internecie filmik, jak reanimować psa. Mógłbym spróbować…
    – Niech no ja tylko dorwę Gawiala! A ty spróbuj ratować mojego psa – zawołał Wilhelm, wyjął kluczyki z kieszeni i rozkuł mnie.
    Uklęknąłem przy psie i nachyliłem się do jego pyska. Zdawało mi się, że wyczułem płytki oddech. Zamknąłem mu pysk i zacząłem wdmuchiwać powietrze do nosa, po czym zrobiłem psu masaż serca. Po chwili owczarek podniósł głowę. Wyglądał na oszołomionego, ale usiadł i powoli dochodził do siebie.
    – Uratowałeś go! Dzięki – cieszył się chłopak. Od samego początku zdawało mi się, że jest inny niż pozostali członkowie tego gangu. Zupełnie tak, jakby był z nimi przez przypadek albo z jakiegoś przymusu, a nie dla poglądów i chęci do przemocy. Kiedy jednak minął moment radości, Wilhelm znowu mnie przykuł.
    – Dałbyś mojemu ojcu papierosa? – zapytałem.
    – Ja nie palę, ale da się to załatwić – powiedział chłopak i wyszedł.
    Dosyć szybko wrócił z papierosem i zapalniczką. Poznałem, że były własnością Ernesta, który uchwycił zębami podanego przez Wilhelma papierosa. Na pewno nie było to dla niego zbyt wygodne, ale dawał sobie radę. Na jego twarzy malował się wyraz ulgi oraz odprężenia.
    – A tak w ogóle, to jedliście i piliście coś? – zapytał Wilhelm, a ja zaprzeczyłem ruchem głowy. Chłopak zabrał zapalniczkę i wypalonego papierosa, po czym opuścił pomieszczenie razem z psem.
    Od kilku godzin czułem głód, ale skupiałem się raczej na tym, co nas czeka. Zdawało mi się, że Ernest usnął z wyczerpania, ale ja nie mogłem zmrużyć oka. Straciłem rachubę czasu, choć z pewnością była już noc. Dopiero po dłuższym oczekiwaniu lekko się zdrzemnąłem. Obudził mnie trzask otwieranych drzwi. Zobaczyłem Wilhelma z niewielką reklamówką w ręce.
    – Nie mogłem wziąć za dużo naraz, bo ktoś mógłby to zauważyć i narobić szumu – powiedział, wykładając pół bochenka krojonego chleba, otwartą konserwę mięsną i półlitrową butelkę wody mineralnej. Było to niewiele, wiedziałem, że nie starczy dla dwóch osób, ale i tak byłem zadowolony. Zapytałem o godzinę i usłyszałem, że była druga w nocy.
    – Dziękuję ci. Rozwiązałbyś mojego ojca, żeby mógł zjeść? – zapytałem, ale chłopak zaprzeczył ruchem głowy. Nie chciałem jednak ustąpić, bo zależało mi przede wszystkim na tym, żeby Ernest cokolwiek zjadł i napił się wody.
    – A rozkułbyś mnie na chwilę, żebym mógł go nakarmić? – poprosiłem, a Wilhelm bez wahania to zrobił. Widocznie nie obawiał się mnie tak, jak mojego ojca.
    Najpierw spróbowałem konserwy – była całkiem smaczna. Wyjąłem więc parę kromek chleba i ułożyłem na nich kawałki mięsa, wykorzystując w ten sposób całą zawartość puszki.
    – Tato, obudź się, mam trochę jedzenia, Wilhelm nam przyniósł – oznajmiłem, tarmosząc go delikatnie za ramię.
    – Mów po niemiecku – upomniał mnie chłopak. 
    – Jesteś Polakiem? – dopytał, a w jego głosie wyczułem ciekawość, nie wrogość. Potwierdziłem i nie chcąc tracić czasu, podsunąłem ojcu kromkę pod usta.
    – A ty już jadłeś? – zapytał.
    – Pewnie – odparłem, starając się nadać swojemu głosowi jak najbardziej przekonujący ton. Ernest zjadł trzy kromki, więcej nie był w stanie przełknąć. Wypił połowę wody i zamknął oczy. Niepokoił mnie jego stan, bo nie sądziłem, by aż tak bardzo chciało mu się spać. Obawiałem się, że może mieć jakieś poważniejsze obrażenia. Zmusiłem się do zjedzenia dwóch kromek chleba i wypiłem pozostałą ilość wody.
    Wilhelm pozbierał puste opakowania po żywności. Powiedział, że przyjdzie do nas nad ranem, i przykuł mnie do rury. Kiedy ponownie przyszedł, znów udało mi się wyprosić od niego papierosa dla ojca.
    – Która godzina? – zapytałem.
    – Prawie szósta – odpowiedział, przystanął w uchylonych drzwiach i nieoczekiwanie odezwał się do mnie: 
    – Moja babcia była Polką, ale nie było mi dane jej poznać.
    – Dlaczego? – zdziwiłem się, ale Wilhelm nie zdążył mi odpowiedzieć, bo ktoś go zawołał, a on natychmiast wyszedł, zamykając drzwi.
    Zaintrygowała mnie sprawa związana z jego babcią i miałem nadzieję, że następnym razem dowiem się więcej.
    Nastał nowy dzień, więc było bardzo prawdopodobne, że ktoś z moich najbliższych powiadomił policję. A może patrol był w pensjonacie? Doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie obmyślić samodzielnie plan ucieczki.
    Raptem drzwi się znów otworzyły. Ujrzałem jakiegoś łysego faceta, który wszedł razem z psem.
    – Wilhelm mówił, że go uratowałeś – odezwał się do mnie, wskazując ruchem głowy na owczarka, po czym kontynuował: 
    – Loki uznał, że zasłużyłeś na prezent, ale zamiast tobie trzeba dać go komuś innemu, bo tej osobie będzie bardziej pasował.
    Poczułem lęk, ponieważ po neonaziście nie można było przecież spodziewać się niczego dobrego. Łysy osobnik zdjął psu stalową obrożę, zapinaną na zatrzask, i założył mojemu ojcu, po czym wyszedł z pokoju, a Diego położył się w kącie.
    Spojrzałem na Ernesta – był blady, a na jego twarzy dostrzegłem lęk. Z pewnością przypomniało mu się traumatyczne dzieciństwo. Ta obroża była chyba dla niego gorsza niż bicie. Loki chciał najwyraźniej upokorzyć go i złamać psychicznie. Poczułem do niego wstręt, a właściwie nienawiść, z której zdałem sobie sprawę, gdy Robert zjawił się w pomieszczeniu i stanął w rozkroku nad ojcem. Chciał zapalić papierosa, ale zapalniczka odmawiała mu posłuszeństwa, więc rzucił ją z nerwami na posadzkę. Zapalniczka upadła blisko mnie.
    – Mówiłem wczoraj, że nic ode mnie nie dostaniesz, ale przecież syn powinien sprawiać ojcu prezenty. Może jeszcze lepszym podarunkiem byłoby spuszczenie ci porządnych batów, ale ty nigdy mnie nie biłeś, więc będę dla ciebie łaskawy – odezwał się takim tonem, jakby był wszechmocnym panem.
    – Powiedz, jak ci się podoba ta obroża, tatusiu? Ja uważam, że idealnie do ciebie pasuje – zaśmiał się obleśnie.
    – On jest moim dziadkiem? – zdumiał się Wilhelm, który właśnie wszedł do środka.
    – Może tak, może nie – burknął Loki, wyraźnie niezadowolony z takiego obrotu sprawy.
    – Dlaczego mnie okłamałeś? Dlaczego powiedziałeś, że dziadek zginął razem z babcią w wypadku samochodowym? – dopytywał chłopak z oburzeniem.
    – Zamknij się! – rzucił ostro Loki, wychodząc z pomieszczenia. Jego syn udał się natychmiast za nim, nie zamykając w pośpiechu drzwi. Diego pobiegł za nimi.
    Miałem swobodną prawą rękę, więc bez namysłu podniosłem zapalniczkę. Bałem się, że nie trafię, ale udało mi się rzucić ją obok rąk mojego ojca. Po chwili, która wydała mi się wiecznością, przepalił więzy i natychmiast podszedł do mnie, szarpiąc łańcuch, którym zostałem przykuty do rury.
    – Uciekaj, może uda ci się wezwać pomoc – przynagliłem ojca.
    – Nie zostawię cię. Oni mogą cię zabić.
    – Nie zabiją. Uciekaj! Druga taka okazja może się już nie powtórzyć – zawołałem z naciskiem, chociaż wiedziałem, do czego są zdolni neonaziści, zwłaszcza Loki i Gawial.
    Zacząłem szarpać łańcuch razem z Ernestem; wreszcie udało się nam go zerwać. Wyszliśmy z pomieszczenia; na korytarzu nie było nikogo. Ruszyliśmy przed siebie. Nagle wpadł na nas Wilhelm…
    – Nie tędy! Jest drugie wyjście bezpośrednio na dwór –odezwał się szeptem.
    W pierwszej chwili byliśmy oszołomieni spotkaniem, ale jeszcze bardziej zaskoczyło mnie to, że on chciał nam pomóc. Po drodze zdążyliśmy tylko wziąć kurtki, bo Wilhelm powiedział, że nasze rzeczy są w innym pomieszczeniu, w którym zawsze ktoś przebywa.
    – Idę z wami. Mam tego wszystkiego dość – oznajmił chłopak.
    Nie mieliśmy innego wyboru, więc musieliśmy mu zaufać. Odetchnąłem, kiedy znaleźliśmy się na dworze.
    – Znam drogę na skróty. To mniej więcej dwa kilometry do miasta – wyjaśnił Wilhelm, a mój ojciec potwierdził, że przypomina sobie tę ścieżkę.
    Ruszyliśmy raźno przed siebie, stąpając leśną drogą. Nie było czasu na rozmowę, choć wszyscy mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Naszym sprzymierzeńcem okazał się padający śnieg, który zasypywał ślady. Po kilkunastu minutach intensywnego marszu zapragnęliśmy odpocząć.
    – Usiądźmy na chwilę pod tymi drzewami – zaproponowałem, odgarniając śnieg z pniaków. Dyszeliśmy ze zmęczenia. Miałem wrażenie, że w płuca kłuły mnie setki igieł.
    – Dlaczego nam pomogłeś? – to pytanie zadał mój ojciec.
    Dopiero wtedy przypomniał sobie o stalowej obroży. Otworzył zatrzask i rzucił ją w zaspę, przysypując śniegiem.
    – Nic mi nie zrobiliście. Właściwie to ja nic do nikogo nie mam… – wyjaśnił chłopak.
    – Wilhelm to twoje prawdziwe imię czy ksywka? – zapytałem z ciekawości.
    – Prawdziwe.
    – Ile masz lat? – dopytywałem.
    – Dziewiętnaście. Dwa lata temu moja mama umarła na raka. Ojciec oszalał z rozpaczy i zaczął ćpać. Mówił, że dzięki temu nie czuje bólu po stracie mojej mamy. On jest adwokatem z wykształcenia…
    – Adwokatem? – zdziwiłem się i byłem skłonny sądzić, że źle zrozumiałem, co było przecież niemożliwe. Wilhelm przytaknął i kontynuował:
    – Ojciec rzadko bywał w domu, bo praca pochłaniała go bez reszty, ale był dobrym mężem dla mojej mamy. Ona była doradcą podatkowym i pracowała z nim w jednym budynku. Przynajmniej z nią spędzał czas, ale dla mnie nigdy go nie miał. Przyjeżdżał do domu, gdy spałem, a jak wstawałem, to już go nie było. Jedynie mama starała się, żebym miał jej towarzystwo. Właściwie to w dużej mierze wychowywali mnie dziadkowie z jej strony, ale oni są już bardzo schorowani i przebywają w domu opieki.
    Ojciec nigdy nie miał nazistowskich poglądów, ale po śmierci mamy wdał się w złe towarzystwo. Dużo młodszy kumpel wkręcił go do gangu, a on zafascynował się tym całym złem… Władza ogłupia ludzi… – westchnął chłopak.
    – Nie mogłeś wcześniej odłączyć się od nich?
    – Nie mam dokąd pójść… Szukałem pracy, ale nie znalazłem. Przez kilka lat mieszkaliśmy u kumpla ojca w Berlinie, ale tamten facet pokłócił się z nim o jakąś błahostkę. Doszło między nimi do bójki, a potem znaleziono tamtego mężczyznę martwego. Ojciec mówił, że to był wypadek, ale media aż huczały, że to zabójstwo z premedytacją. Tułaliśmy się po różnych miastach, ale w końcu zamieszkaliśmy w Weltenburgu…
    – Trzeba ruszać w drogę – odezwał się Ernest.
    Wiedzieliśmy, że miał rację, bo nie było czasu na pogaduchy. Uszliśmy kilka kroków, gdy usłyszeliśmy szczekanie. Mogło to oznaczać, że pogoń jest niedaleko, a członkowie gangu posłużyli się psem, żeby nas wytropił. Wilhelm dał owczarkowi znak, by nie szczekał i kazał mu iść z nami. Na szczęście zwierzę było posłuszne. Możliwe, że to był przypadek, bo chłopak mówił, że zawsze ktoś wypuszcza psa, żeby mógł sobie pobiegać. Obejrzeliśmy się, ale nikogo nie było. Przyspieszyliśmy kroku, niemal biegliśmy, co było dosyć męczące dla mojego ojca, który zostawał trochę w tyle.
    – Nie dam rady iść w takim tempie. Będę was spowalniał, zostawcie mnie tutaj – wydyszał.
    – Nie ma mowy, tato! – zawołałem.
    – Nawet o tym nie myśl, dziadku – powiedział Wilhelm.
    Zrównaliśmy krok razem z Ernestem. Byliśmy na skraju lasu, coraz bliżej miasta. Zmęczenie dało się wszystkim we znaki. Znów musieliśmy odpocząć. Dostrzegłem strome urwisko skalne; jakieś trzy, może cztery metry w dole widniała miejska droga.
    – Już prawie jesteśmy na miejscu. Zostało nieco ponad pół kilometra – odezwał się Wilhelm, po czym dodał: – Gdyby nie było tak ślisko i stromo, moglibyśmy zejść po tym zboczu i bylibyśmy już na drodze, ale to zbyt niebezpieczne.
    – Masz rację – przytaknąłem, spoglądając w dół na wystające konary i ostre krawędzie skalne.
    Usiedliśmy na czymś, co przypominało spróchniałą ławkę. Diego położył się obok nas, ale nagle zerwał się i zaczął szczekać, zwracając się w kierunku leśnej ścieżki, którą wcześniej szliśmy.
    Nagle zobaczyliśmy Gawiala z pistoletem w ręce. Zamarłem z przerażenia. Byliśmy przecież tak blisko celu…

       Rozdział 42

    – A, tu jesteście, śmierdziele! Już z daleka wyczułem wasz smród – zawołał Gawial z miną pana i władcy.
    Poruszyłem się niespokojnie, szukając wzrokiem czegokolwiek, co mogłoby posłużyć do obrony.
    – Nie ruszać się! – syknął napastnik, wykorzystując fakt posiadania broni palnej. Diego nie przestawał szczekać, co rozjuszyło Gawiala.
    – Uciszcie tego kundla, bo jak nie, to go ukatrupię.
    – Cicho, Diego – powiedział Wilhelm, a pies usłuchał polecenia i usiadł blisko swojego właściciela.
    – Przez was mamy kłopoty… Gliny obsiadły nasz bunkier jak muchy, ale najmądrzejsi i najodważniejsi Synowie Dunaju zdołali uciec – oznajmił dumnie Gawial.
    Przecież ucieczka była tchórzostwem, a nie bohaterstwem. Podobno członkowie gangu byli ze sobą solidarni podczas licznych aktów przemocy, ale najwyraźniej w obliczu zagrożenia każdy z nich myślał wyłącznie o ratowaniu własnego tyłka. Serce zabiło we mnie mocniej, bo przecież interweniowała policja.
    – Jeśli zechcę, to powystrzelam was jak kaczki. Nie jestem sam, zaraz tu przyjdą moi kumple – zaśmiał się szyderczo.
    Nie wiadomo było, czy to prawda, czy tylko chciał nas nastraszyć. Patrzyłem lękliwie na drogę, ale nikt nie nadchodził. Myślałem gorączkowo, jak odwrócić uwagę Gawiala i odebrać mu broń.
    – Nie dokończyłem z tobą porachunków, staruchu. Podejdź do mnie, tylko powoli – Gawial skinął na mojego ojca.
    – Błagam, nie rób mu krzywdy! – zawołałem rozpaczliwie, co rozbawiło oprawcę.
    Mój ojciec zbliżył się do niego, a on kazał mu zatrzymać się w odległości kilkunastu kroków.
    – Z chęcią bym cię zabił, ale mam dzisiaj dobry dzień. Daję ci wybór: albo będziesz się przede mną czołgał, albo wpakuję tej polskiej świni kulę w łeb – odezwał się cynicznym tonem.
    Nie wytrzymałem i chciałem skoczyć do niego, lecz Wilhelm złapał mnie za rękę i przyciągnął ku sobie, a Gawial oddał strzał ostrzegawczy w górę.
    – No, dalej! Liczę do trzech! Raz… – warknął, zaczynając odliczanie.
    Mój ojciec bez namysłu zaczął się czołgać. Nie mogłem patrzeć na jego poniżenie. Nigdy bym nie pomyślał, że tak bardzo mnie kochał.
    Gawial stanął w rozkroku i śmiał się na cały głos.
    – Jestem panem świata! – zawołał triumfalnie.
    Nieoczekiwanie przewrócił się jak długi – to Ernest pociągnął go za nogę, po czym chwycił jego pistolet i odrzucił kilka metrów dalej. Neonazista tylko na chwilę uległ jego przewadze i obydwaj zaczęli się szamotać, turlając się po zaśnieżonej skarpie. Nagle Gawial zepchnął mojego ojca z urwiska.
    – Nie! – wrzasnąłem i nie bacząc na nic, popędziłem w kierunku stromego zbocza. W przypływie emocji chciałem skoczyć za moim ojcem, ale Wilhelm mnie przytrzymał.
    – Puść mnie, puść! – krzyczałem jak oszalały i wyrwałem się z jego uścisku. Oprzytomniałem nieco i zacząłem czym prędzej schodzić ze stromego zbocza. Nie pamiętam, jak to się stało, ale bardzo szybko znalazłem się przy Erneście. Leżał na boku, a jego twarz była cała we krwi.
    – Tato, powiedz coś! – zawołałem ze łzami w oczach.
    – Szymon, ja nic nie widzę… – odezwał się cicho.
    – Jak to? Jak to? – pytałem raz po raz.
    – Nic nie widzę! – powtórzył ojciec trzęsącym się głosem. Ostrożnie obróciłem go na plecy i trzymałem w ramionach w pozycji półleżącej. Zacząłem zalewać się łzami, a potem wydałem z siebie krzyk rozpaczy, podobny do ryku zwierzęcia.
    Marzyłem tylko o tym, żeby znaleźć się jak najszybciej w szpitalu. Miałem nadzieję, że lekarze pomogą mojemu biednemu ojcu. Trudno mi było osądzić, czy miał jakieś inne obrażenia. Jego ubranie było w kilku miejscach zakrwawione i plamy wyglądały na świeżą krew. Mój ojciec próbował wstać, ale natychmiast wziąłem go na ręce, by czuł się bezpiecznie i oszczędzał swoje siły. Mimowolnie spojrzałem do góry. Na krawędzi urwiska stał biologiczny syn Ernesta.
    – Widzisz, co narobiłeś, ty aryjski bydlaku?! To wszystko przez ciebie i twoją bandę neonazistów! Nawet zwierzęta mają uczucia! – krzyknąłem.
    Nagle Robert zniknął mi z pola widzenia, ale po chwili usłyszałem strzał.
    – Kto to był i co się stało? – zapytał ojciec.
    – Nie wiem, nie przyjrzałem się dokładnie – skłamałem, nie chcąc go niepokoić. Zacząłem się zastanawiać, co mogło się wydarzyć i kto pociągnął za spust. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o Gawialu i Wilhelmie. Raptem ujrzałem go nadchodzącego razem z psem. Chłopak wyglądał na przygnębionego.
    – Mój ojciec się zastrzelił! – poinformował, ale nie był jakoś szczególnie zrozpaczony, choć w jego głosie czułem smutek.
    – Robert nie żyje? – dopytał Ernest.
    – Tak, popełnił samobójstwo…
    – Co z Gawialem? – zapytałem.
    – Zaczęliśmy się bić, ale Diego mnie obronił i zagryzł go –wyjaśnił Wilhelm i zapytał o mojego ojca.
    – Stracił wzrok, ale może to tylko chwilowe – wyjaśniłem z nadzieją w głosie.
    – Sprowadzę pomoc, a wy zostańcie tutaj – powiedział chłopak i przywołał psa. Zdecydowałem, że pójdziemy razem.
    – Idziemy do szpitala, tato. Wszystko będzie dobrze – powiedziałem, niosąc ojca.
    Śnieg padał z coraz większym natężeniem, a do tego zerwał się porywisty wiatr. Byliśmy na obrzeżach miasta, ale miałem nadzieję, że ktoś nadejdzie albo będzie przejeżdżał tędy samochodem.
    Nagle dostrzegliśmy wiatę przystankową, ale bez rozkładu jazdy autobusów, więc prawdopodobnie była nieużywana. Schroniliśmy się tam, by odpocząć. Ostrożnie posadziłem Ernesta na ławce. Wiata chroniła nas przynajmniej przed śniegiem i wiatrem.
    – Może jednak pójdę do miasta i wezwę pomoc? – zapytał Wilhelm.
    W końcu się zgodziłem, bo idąc sam, poruszałby się przecież znacznie szybciej, a poza tym byliśmy już niedaleko centrum miasta. Chłopak ruszył raźno przed siebie, ale kazał psu zostać, z czego bardzo się ucieszyłem. Diego usiadł naprzeciwko nas i patrzył tak, jakby nam współczuł.
    – Będziesz tu przy mnie siedział? Nigdzie nie pójdziesz? –zapytał ojciec cichym, jakby zalęknionym głosem.
    – Nie bój się, tato. Będę z tobą cały czas, przyrzekam –powiedziałem stanowczo.
    Serce mi pękało, gdy myślałem o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdyby nie bohaterski czyn mojego ojca, nie wiadomo, czy ja i Wilhelm uszlibyśmy z życiem, bo Gawial był przecież nieobliczalny. Czułem się winny, bo mogłem prędzej zareagować, ale to wszystko odbyło się przecież w błyskawicznym tempie. Przypomniałem sobie moje słowa dotyczące wpływu genów na charakter człowieka i poczułem ogromny wstyd, że w ogóle mogłem tak pomyśleć w stosunku do Ernesta. Chwyciłem jego dłonie – były zaczerwienione i lodowate. Całowałem mu ręce i prosiłem go o przebaczenie.
    – Synu, daj spokój, już dawno ci wybaczyłem – odezwał się ojciec. Raptem usłyszałem odgłos jadącego samochodu. Zerwałem się natychmiast i wybiegłem spod wiaty. Niemal skakałem z radości, gdy zobaczyłem karetkę pogotowia.
    – Szymon, gdzie jesteś? – zapytał Ernest z niepokojem.
    – Przepraszam, oddaliłem się tylko na chwilę… przyjechało pogotowie – wyjaśniłem, chwytając go za rękę.
    W aucie nie było jednak Wilhelma – ratownik wyjaśnił, że chłopak został aresztowany jako członek „Synów Dunaju”, ale to on wezwał pomoc. Uprosiłem ratowników, by zabrali też psa.
    Gdy znaleźliśmy się w szpitalu, doznałem uczucia zadowolenia połączonego z nadzieją. Mój ojciec przeszedł szereg badań, a ja czekałem z bijącym sercem na wyniki, mając nadzieję, że lekarze uratują mu wzrok. Chodziłem nerwowo wzdłuż korytarza. Nagle do gabinetu wezwał mnie lekarz.
    – Stan pańskiego ojca jest stabilny, nic nie zagraża jego życiu, opatrzyliśmy mu rany. Pan Richter jest mocno potłuczony, ale dostał już leki przeciwbólowe. Ma bardzo poraniony lewy policzek, więc zostaną mu blizny… – nagle lekarz przerwał, jakby chcąc nabrać tchu. – Przykro mi to mówić, ale doszło do całkowitego uszkodzenia nerwu wzrokowego…
    – Co to znaczy? – przerwałem mu ze strachem.
    – Pański ojciec będzie ociemniały do końca życia – wyjaśnił doktor.
    Chwiejnym krokiem wyszedłem z gabinetu, zrobiło mi się słabo. Usiadłem na podłodze i zacząłem płakać. W końcu wytarłem łzy rękawem i poszedłem do sali, w której przebywał Ernest. Siedział na łóżku, a Diego leżał obok jego nóg.
    – To ja, tato – poinformowałem, siadając przy nim.
    – Co ze mną zrobisz? – zapytał.
    – Jak to co? Zamieszkasz z nami. Będziemy się tobą opiekować – odpowiedziałem. Może myślał, że oddam go do jakiegoś ośrodka dla ociemniałych, ale ja nawet przez sekundę nie brałem pod uwagę takiej opcji.
    – Będę dla was ciężarem… – westchnął.
    – Jakim ciężarem? Co ty mówisz, tato? Uratowałeś mi życie, a poza tym tak wiele zrobiłeś dla nas wszystkich; bez ciebie nie dalibyśmy sobie rady. Od nikogo innego nie otrzymałem tyle dobroci i miłości. Niektórzy nie mają takiej matki, jak ja ojca. Jesteśmy rodziną i nic nas nie rozdzieli. Przysięgam, że zawsze będziemy razem – powiedziałem.
    – Dziękuję, synku. Bardzo ci dziękuję – rzekł Ernest.
    Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że po jego twarzy popłynęły łzy. Przytuliłem go do siebie i chyba nigdy nie byliśmy tak długo w swoich objęciach.
    Po jakimś czasie mimowolnie odwróciłem głowę i zobaczyłem tę sympatyczną młodą policjantkę, która spisywała moje zgłoszenie na komisariacie w Ratyzbonie.

       Rozdział 43

   Posterunkowa Anna Brandt przyniosła nasze plecaki oraz telefony, więc od razu zadzwoniłem do Marty, opowiadając jej pokrótce o całej sytuacji. Moja żona słusznie była na mnie zła, ale cieszyła się, że niedługo będziemy w domu. Bardzo się zmartwiła, gdy powiedziałem jej, że mój ojciec stracił wzrok.
    Po skończonej rozmowie telefonicznej policjantka wyjaśniła mi wszystko ze szczegółami. Okazało się, że potraktowała poważnie moje słowa i pojechała do pensjonatu ze swoim kolegą z pracy. Kuzyn Ernesta pokazał jedynie kierunek, w którym poszedł mój ojciec, lecz śnieg zasypał ślady, a ścieżka rozwidlała się w kilku kierunkach. Ulrich twierdził, że nie pamięta trasy do bunkra, upierając się, że był w nim tylko raz, jako dziecko. Z pomocą przyszła babcia posterunkowej Brandt, która pamiętała miejską drogę na skróty, ale z powodu śniegu trochę się myliła, dlatego radiowóz zjawił się dopiero nad ranem. Funkcjonariuszka i jej kolega zatrzymali jednego neonazistę, który wychodził z jaskini, a on powiedział o wszystkim, więc wezwano posiłki. Wywiązała się strzelanina, ale na szczęście nikt nie został ranny.
    Opowiedziałem jej o Wilhelmie, wyjaśniając, że nam pomógł i zachowywał się pozytywnie, a ona zachęciła, żebym pojechał z nią na komisariat. Kobieta spisała w szpitalu zeznania Ernesta, gdyż byłoby bez sensu męczyć go podróżą do Ratyzbony. Poprosiłem pielęgniarkę, by w razie potrzeby wyprowadziła mojego ojca na papierosa i dopilnowała, żeby miał to, czego by potrzebował.
    Pojechałem głównie ze względu na chęć rozmowy z Wilhelmem. Bardzo się ucieszył, gdy mnie zobaczył, i był mi wdzięczny, że opowiedziałem się po jego stronie.
    – Nie jest aż tak źle, dostaniesz najwyżej rok odsiadki –poinformowałem go, choć wolałbym, żeby został uniewinniony, ale było to niemożliwe, gdyż wiedział o siedzibie swojego ojca oraz o wszystkich przestępstwach i znał jego plany ataków na środowiska homoseksualne, a nie powiadomił policji.
    – Jakoś to przeżyję – westchnął chłopak, po czym dodał: – Słuchaj, mam do ciebie prośbę: w Berlinie mieszka mój przyjaciel ze szkoły. Mógłbyś zawieźć do niego mojego psa? Nie chcę, żeby oddano go do schroniska.
    – Moja przyjaciółka jedzie jutro do Berlina, na pewno z chęcią go podwiezie – wtrąciła funkcjonariuszka.
    – Odwiedzę cię przynajmniej raz – obiecałem.
    Po rozmowie z nim posiedziałem jeszcze chwilę z policjantką i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że nie podziękowałem jej za zaangażowanie.
    – Nie ma za co. Już dawno chcieliśmy dopaść „Synów Dunaju”, ale Loki ciągle nam się wymykał. Możliwe, że odebrał sobie życie w obawie przed więzieniem, bo dostałby wyrok co najmniej kilkunastu lat. Może ruszyło go sumienie… Trudno teraz cokolwiek wywnioskować. Od lat mamy problem z neonazistami, których co roku przybywa… – Kobieta pokazała mi zdjęcia przestępców, poszukiwanych listem gończym. Jakież było moje zdziwienie, gdy na jednej fotografii rozpoznałem Radka Wójcika, mojego prześladowcę z liceum.
    – To nawet Polak może być neonazistą! – zawołałem ze zdumieniem.
    – Pewnie, że tak. Mamy na liście osoby różnych narodowości. A co, pan myślał, że tylko Niemiec może nim być?
    – Właściwie to chyba tak myślałem, ale zrozumiałem, że każdy człowiek jest inny i nie można wrzucać wszystkich do jednego worka – powiedziałem, czerwieniąc się ze wstydu.
    – Dokładnie tak. Na charakter wpływa głównie wychowanie i doświadczenie życiowe, a nie geny. Niektórzy ludzie są źli świadomie, bo napawają się czyimś bólem albo mają chore ambicje. Czasem po prostu boją się tego, co nieznane, nie rozumieją innych kultur, religii czy też obyczajów i nie chcą ich poznać, sugerując się stereotypami, które bywają bardzo krzywdzące – podsumowała policjantka. Wykazała się dużą empatią, bo załatwiła dojazd prosto do Wrocławia, ponieważ jej mąż był prywatnym przewoźnikiem, ale w tym dniu nie miał akurat żadnego kursu. Pojechaliśmy czym prędzej do szpitala po mojego ojca, a stamtąd ruszyliśmy do domu. Mąż Anny Brandt przywiózł nas pod sam budynek. Przywitały mnie łzy szczęścia i rozpaczy. Wyściskałem żonę, teściową i córeczkę, którą długo trzymałem na rękach.
    Zdjąłem ojcu kurtkę i buty, włożyłem mu kapcie, mimo że chciał zrobić to sam, po czym posadziłem go na kanapie. Po chwili poszliśmy do pokoju, w którym siedział mój biedny ojciec. Serce ściskało mi się z żalu, gdy widziałem świeże blizny na jego twarzy. Ciemne okulary były jego znakiem rozpoznawczym i gadżetem dodającym mu uroku, a obecnie stały się koniecznością.
    Był zmęczony podróżą oraz wszystkimi zdarzeniami i zapragnął się położyć. Iwona rozścieliła mu łóżko, a ja zaprowadziłem go pod prysznic i uregulowałem strumień ciepłej wody. Wykąpał się sam, ale ja stałem obok kabiny prysznicowej, na wypadek gdyby czegoś potrzebował. Często u nas nocował, więc mieliśmy nawet jego piżamę.
    Wraz z Martą i jej matką poszliśmy do innego pomieszczenia, gdyż nie chcieliśmy zakłócać mu spokoju. Rozmawialiśmy szeptem i obie kobiety były bardzo przejęte tym, co zaszło, ale nie miały nic przeciwko, by mój ojciec zamieszkał z nami na stałe. Obie też wyraziły szczerą chęć, by się nim opiekować.
    Po godzinie przyszedł Michał, z którym serdecznie się przywitałem. On również był wstrząśnięty, gdy powtórzyłem mu całą historię.
    Jak na złość, moja córka biegała ze swoją ulubioną zabawką – żabką, grającą różne melodie.
    – Ernusia, bądź cicho, dziadek śpi – upomniała Marta, ale bezskutecznie. Na domiar złego córka pobiegła do pokoju, w którym odpoczywał mój ojciec. Natychmiast ruszyłem za nią, ale ona już wgramoliła się na jego łóżko.
    – Dziadek chory? – spytała, głaszcząc go po twarzy.
    – Tak, jest chory, daj mu spokój – powiedziałem, chcąc ją wyprowadzić z pokoju, ale mój ojciec życzył sobie, by została. Erna usiadła mu na kolanach, a on przytulił ją do siebie. Na szczęście była żywym srebrem, więc dosyć szybko zeskoczyła z kolan dziadka i pobiegła do kuchni.
    – Jesteśmy sami? – zapytał ojciec.
    – Tak.
    – Mógłbyś dowiedzieć się, kiedy i gdzie zostanie pochowany Robert? Chciałbym pojechać na jego pogrzeb.
    – Oczywiście, załatwię to – obiecałem.
    Miałem numer telefonu posterunkowej Brandt, więc następnego dnia zadzwoniłem do niej i poznałem dokładną datę. Szczerze mówiąc, dziwiłem się, że po tym wszystkim Ernest chciał jechać na pogrzeb swojego wyrodnego syna, ale nie mogłem mu tego odmówić.
    Problem dojazdu rozwiązał Michał, który poprosił swojego partnera, by zawiózł nas do Weltenburga, bo właśnie tam miał odbyć się pochówek. Wojtek był świeżo upieczonym kierowcą, ale jechał bardzo ostrożnie, chociaż trochę błądził, lecz mimo wszystko dotarliśmy na miejsce jeszcze przed czasem. Ucieszyłem się, gdy spotkałem Wilhelma, który dostał przepustkę na pochówek.
    Podczas uroczystości ujrzałem wiekową panią, która wyglądała znajomo, bo łudząco przypominała tę staruszkę, która uratowała mnie podczas wyprawy kajakowej. Może jednak to nie było przywidzenie? Zapytałem Wilhelma, czy zna tę kobietę, lecz on zaprzeczył. Bardzo chciałem z nią porozmawiać, ale po ceremonii zniknęła. Przez wiele dni nie dawało mi to spokoju i myślałem, kim mogła być, bo to na pewno nie był przypadek. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może była matką Ernesta, bo przecież w lesie nie odnaleziono jej ciała. Po dłuższym rozmyślaniu wydało mi się to jednak nierealne.
    Najbardziej martwiłem się o mojego ojca, gdyż ostatnie wydarzenia roztrzaskały jego psychikę – stał się zalękniony i niepewny; w niczym nie przypominał tego silnego mężczyzny, którym niedawno był. Niewiele jadł, więc obawiałem się, że popadł w depresję. Od lat miewał kłopoty ze snem, które teraz jeszcze się nasiliły. Miał również problem z rozróżnianiem pór dnia, więc zamówiłem dla niego zegarki mówiące, które informowały go o dokładnej dacie i godzinie. Jeden zegarek nosił na ręce, a drugi stał na stoliku przy jego łóżku.
    Mój ojciec był nam bardzo wdzięczny i dziękował za każdym razem, gdy w czymś mu pomagaliśmy. Kupiliśmy mu elektryczne ogrzewacze oraz maści rozgrzewające do rąk i nóg, bo zaczął mieć problemy z krążeniem; ciągle miał zimne dłonie, a szczególnie stopy, mimo że paliliśmy porządnie w piecu.
    Pojawił się problem, gdy podczas silnego mrozu trzeba było wyjść z nim na dwór, bo nie pozwalał założyć sobie szalika, ze względu na odnowioną traumę związaną z obrożą. Nie chcieliśmy robić niczego wbrew niemu, a zresztą on i tak zdjąłby szalik. Wolał dostać bólu gardła czy nawet się przeziębić niż mieć cokolwiek na szyi.
    Sprowadziłem psychoterapeutkę, która regularnie przychodziła do nas i rozmawiała długo z moim ojcem. Jeździłem z nim do wielu okulistów, mając nadzieję, że ktoś postawi inną diagnozę, ale niestety, w jego przypadku medycyna była bezsilna. Kiedy znów doświadczył tego silnego bólu pleców, sprowadziłem lekarza, który skierował go na prześwietlenie. Po wykonaniu badania przepisał mu lekarstwa zapobiegające nawrotom choroby. Schorzenie, na które cierpiał Ernest, było do wyleczenia, tylko on latami zaniedbywał wizyty u lekarza i zamiast leczyć chorobę, tylko tłumił ją maściami oraz tabletkami przeciwbólowymi.
    Załatwiłem także wszystkie formalności związane z jego stałą przeprowadzką do Wrocławia – ojciec chciał, aby przywieźć mu trochę rzeczy, a meble oraz sprzęt RTV i AGD sprzedać. Dosyć szybko znalazłem kupców, bo przedmioty były zadbane, a cena za sprzedaż niewielka.
    Po kilku miesiącach moje życie wróciło do normy, także stan psychiczny mojego ojca znacznie się polepszył. Zdawał się powoli przyzwyczajać do życia w ciemnościach.

       Rozdział 44

   Zupełnie przypadkiem natrafiłem w Internecie na ofertę wymarzonej pracy – wydawnictwo pilnie poszukiwało tłumacza, który przekładałby niemieckie książki na język polski. Oferowano całkiem spore wynagrodzenie. Natychmiast pojechałem autobusem do tego wydawnictwa. Jako że nie było innych kandydatów na to stanowisko, zostałem od razu przyjęty. Ta praca była o tyle wygodna, że mogłem wykonywać ją w domu i spędzać więcej czasu z rodziną. Na początek dostałem książkę w wersji elektronicznej, liczącą nieco ponad sto stron, więc poszło mi dosyć gładko, a poza tym nie była ona skomplikowana pod względem merytorycznym. Częściej jednak trafiały się książki obszerne, takie o co najmniej pięciuset stronach. Czasem musiałem nieźle się wysilać nad tekstem, zwłaszcza że wielu kwestii nie można było tłumaczyć dosłownie, tylko trzeba było dobrać odpowiedniki pasujące do kontekstu wypowiedzi. Mimo wszystko radziłem sobie bardzo dobrze i redaktor był ze mnie zadowolony.
    Wpadłem na pomysł, żeby czytać mojemu ojcu te książki, bo w większości podejmowały one tematykę, która go interesowała. Moja teściowa też zaofiarowała się, że będzie czytała mu książki, oczywiście te napisane po polsku, i chętnie to robiła, gdyż sama lubiła czytać. Czasami zastępowała ją Marta, ale ona musiała przecież zajmować się Erną.
    Będąc w domu cały czas, starałem się usługiwać ojcu na każdym kroku, nie zwracając uwagi na to, że się temu sprzeciwiał, ponieważ był bardzo ambitny.
    Pewnego dnia, gdy Iwona pojechała z Martą na zakupy, zapragnął szczerze ze mną porozmawiać.
    – To, że nie widzę, nie znaczy, że masz prawo zabraniać mi zrobienia czegokolwiek. Nie musisz wkładać mi i zdejmować butów ani ich sznurować. Potrafię sam zapiąć guziki koszuli, a także zasunąć zamek kurtki. Jeśli nie dam sobie z czymś rady, poproszę cię o pomoc, ale pozwól mi być bardziej samodzielnym – wyjaśnił Ernest.
    – Dobrze, tato, ale ja muszę spłacić dług wdzięczności; jestem ci to winien. Poza tym bardzo lubię ci pomagać i sprawia mi to dużą przyjemność.
    – Nic mi nie jesteś winien. Zrobiłeś dla mnie więcej niż ja dla ciebie, bo dałeś mi rodzinę – powiedział.
    Jego słowa wywołały u mnie łzy wzruszenia, więc przytuliłem go do siebie, po czym zaparzyłem mu zieloną herbatę, którą lubił pić po południu.
    – Chciałbym cię przeprosić – odezwał się nagle mój ojciec.
   – Ale za co? – zdumiałem się, nic nie rozumiejąc.
    – Kiedyś myślałem, że zawsze będziesz strachliwym gamoniem, ale się myliłem. Teraz jesteś prawdziwym mężczyzną, który umie pokierować swoim życiem i zadbać o najbliższych. Jestem z ciebie dumny, synku.
    – Dziękuję, tato – powiedziałem, ocierając łzy.
    Nagle poprosił, żebym przyniósł mu gitarę, co niewątpliwie oznaczało, że wracał do zdrowia psychicznego. Mimo utraty wzroku potrafił dobrze odnajdywać dane dźwięki na poszczególnych progach instrumentu, pewnie dlatego, że był bardzo dobrym gitarzystą. Przytrafiały mu się pomyłki, ale wówczas natychmiast kierowałem jego palce na właściwe progi na gryfie gitary. Kiedy zagrał samodzielnie kilka piosenek, poryczałem się jak małe dziecko, bo przypomniałem sobie, jak kilkanaście lat temu uczył mnie grać. Wtedy widział i to mnie najbardziej poruszyło.
    – Ty płaczesz? – zdziwił się Ernest, gdy usłyszał moje łkanie.
    – Tak – potwierdziłem. Wiedziałem już, że nie należy tłumić swoich emocji, zwłaszcza w obecności najbliższych.
    Przystosowałem się do jego życzenia, a on istotnie potrafił wykonać pewne czynności bez pomocy innej osoby, jednak zawsze ktoś z nas był blisko niego, gdyby czegoś potrzebował.
    Iwona wychodziła z moim ojcem na spacer, gdy byłem zbyt zajęty, oraz robiła zapas domowych krówek, które tak lubił. Starała się przede wszystkim dogadzać mu kulinarnie i pilnowała, by w domu nie zabrakło oleju lnianego, który kupowała specjalnie dla Ernesta. Zawsze pytała go, co chciałby zjeść, i zdarzało się, że gotowała dla niego inną potrawę niż dla pozostałych domowników. Kiedyś usmażyła mu naleśniki o czwartej rano, bo oboje nie mogli spać, więc zabawiała mojego ojca rozmową, a gdy dowiedziała się, że zgłodniał, bez namysłu przygotowała mu posiłek.
    Na dłuższe spacery czy jakiekolwiek wyjazdy zakładaliśmy mu na ramię żółtą opaskę z trzema czarnymi kropkami, będącą międzynarodowym symbolem osoby ociemniałej. Robiliśmy to wyłącznie za jego zgodą, na wypadek gdyby się zgubił, chociaż było to prawie niemożliwe, bo nie wychodził sam.
    Poświęcałem też dużo czasu żonie i córeczce, która była bardzo ruchliwa i wielokrotnie przeszkadzała mi w pracy, ale stałem się już bardziej opanowany.
    Niespodziewanie mój ojciec powiedział, że chciałby jechać ze mną do Weltenburga, żeby załatwić ważną sprawę. Nie wyjaśnił jednak, o co chodziło, polecił mi zabrać ze sobą nasze dowody osobiste oraz teczkę ze wszystkimi dokumentami. Tym razem pojechaliśmy pociągiem.
    – Wiesz, jaki jest cel naszej podróży? – zapytał ojciec, gdy siedzieliśmy już w przedziale.
   – Nie wiem – odparłem szczerze, gdyż nic nie przychodziło mi do głowy.
    – Będziesz właścicielem mojego pensjonatu, a jeśli nie zechcesz, możesz go sprzedać – wyjaśnił.
    Przeżyłem pozytywny szok. Nie znałem się na nieruchomościach, ale pensjonat był dużym i zadbanym budynkiem, więc z pewnością jego cena była pokaźna. Po dotarciu na miejsce i załatwieniu wszelkich formalności notarialnych i urzędowych okazało się, że w przeliczeniu na polskie pieniądze pensjonat jest wart ponad milion złotych!
    Kuzyn Ernesta nie był zbytnio zaskoczony, że to ja zostałem nowym właścicielem, bo mój ojciec już dawno mówił mu o swoim zamiarze, ale on był całkowicie pewien, że Ernest się rozmyśli. Ulrich stał się pokorny i służalczy wobec mnie, bo wiedział, że mogę go zwolnić w każdej chwili, a do emerytury zostały mu tylko trzy lata. Sam przyniósł mi kilogram kiełbasy bawarskiej. Wędlina była domowej roboty, jak zwykle bardzo smaczna.
    Po krótkim wypoczynku w pensjonacie pojechałem z ojcem do Ratyzbony, aby odwiedzić Wilhelma, któremu zostało tylko kilka miesięcy odsiadki. Chłopak był bardzo zagubiony i nie wiedział, jak pokierować swoim życiem po wyjściu z więzienia. Mówił, że jego dziadkowie przebywają przecież w domu opieki; ewentualnie zamieszkałby u swojej cioci, lecz ona miała malutkie mieszkanie, a on chciałby wziąć ze sobą psa.
    – Mógłbyś zamieszkać w moim pensjonacie i jednocześnie pracować. Dopóki kuzyn mojego ojca nie przejdzie na emeryturę, pomagałbyś sprzątać i takie tam, a potem byłbyś na przykład recepcjonistą albo prowadziłbyś księgowość – zaproponowałem, a Wilhelm bardzo się ucieszył.
   Porozmawialiśmy tyle, na ile pozwalał regulamin zakładu, po czym wróciliśmy z ojcem do Wrocławia. Moja żona oraz jej matka były szczerze zaskoczone, gdy opowiedziałem im o moim nowym nabytku, jednak zataiłem jego wartość, bo mogłyby mnie namawiać do sprzedaży, a nie chciałem tego zrobić, w dużej mierze ze względu na szacunek do Ernesta. Pensjonat przynosił także spore dochody, bo w sezonie był przepełniony turystami, a poza tym był też świetnym miejscem na urlop.
    Erna skończyła pięć lat, a jej urodziny przypieczętowała, jak co roku, rodzinna sesja zdjęciowa z moim ojcem w roli głównej. Marta i ja tłumaczyliśmy córce, że mama nie może chodzić, a dziadek nie widzi. Rozumiała sytuację swojej mamy, ale gorzej było z Ernestem, bo gdy rysowała jakieś obrazki albo dostała nowe zabawki, biegła do niego, chcąc mu je pokazać. Byłem na nią trochę zły, ale przecież nie robiła tego umyślnie. Erna lubiła bawić się z innymi dziećmi na placu zabaw albo na podwórku. Zaprzyjaźniła się nawet z jedną dziewczynką z osiedla.
    Pewnego razu Marta powiedziała, że chciałaby uczyć naszą córkę gry na fortepianie. Nie miałem nic przeciwko temu, chociaż uważałem, że raczej to się nie uda. Marta powiedziała, że nie będzie jej zmuszać i jeśli Erna nie zechce, to da jej spokój. Byliśmy bardzo zaskoczeni, bo nasza córka polubiła ten instrument i robiła duże postępy.
    Wspaniały był to dzień, w którym córeczka stała się rezolutną sześciolatką. Razem z Martą podjęliśmy decyzję, by posłać ją do polsko-niemieckiej szkoły. W tym samym budynku mieściła się zerówka oraz szkoła podstawowa. Córka dobrze się uczyła oraz łatwo nawiązywała znajomości z innymi dziećmi. Najczęściej to ja zawoziłem ją do szkoły tramwajem.
    Erna zdawała się już rozumieć, co to znaczy, że dziadek nie widzi. Opowiadał jej bajki, których słuchała z zainteresowaniem, i często przynosiła mu krówki albo ciastka. Lubiła też, gdy grał na gitarze. Starałem się również to robić, ale z powodu wykonywanej pracy grałem raczej sporadycznie. Utrzymywałem też stały kontakt telefoniczny z Wilhelmem.
    Kiedy córeczka skończyła zerówkę, pojechaliśmy wszyscy na wakacje do Weltenburga, w towarzystwie Michała i Wojtka. Oni byli miesiąc wcześniej na Paradzie Równości w Niemczech, na której doszło do licznych zamieszek, ale na szczęście obaj panowie nie ucierpieli. Jeździli także na parady w Polsce. Mimo tamtego przykrego incydentu w berlińskim klubie dla gejów obaj uważali, że powinni okazywać jawnie swoją miłość. Podziwiałem ich odwagę i determinację.
    Szwagier nadal był listonoszem, ale często dorabiał sobie tłumaczeniem różnych tekstów. Jego partner znalazł w końcu pracę w dużym przedsiębiorstwie. Do jego obowiązków należały rozmowy z niemieckimi klientami na temat towarów i usług, a także realizowanie różnego rodzaju zamówień.
    Popłynęliśmy wszyscy statkiem po Dunaju, a potem pod okiem instruktora urządziliśmy sobie wyprawę kajakową. Wilhelm sumiennie wywiązywał się ze swoich obowiązków, prowadził nawet księgowość. Odrosły mu włosy i był bardzo podobny do Ernesta. Żałowałem, że ojciec nie mógł tego zobaczyć. Chłopak wyznał, że od dłuższego czasu spotykał się z pewną dziewczyną, z którą planował wziąć ślub. Jego wybranka miała na imię Jana i wspólnie z rodzicami prowadziła niewielkie gospodarstwo rolne niedaleko naszego pensjonatu. Jana zaprosiła nas do siebie, a moja córka dosłownie oszalała z radości na widok zwierząt gospodarskich. Bawiła się również z psem Wilhelma, któremu rzucała patyk albo piłkę, a zwinny owczarek ochoczo aportował.
    Podczas pobytu wypatrywałem uważnie tamtej tajemniczej staruszki. Miałem nadzieję, że uda mi się zamienić z nią choćby jedno słowo, ale nigdy już jej nie spotkałem…
    Iwona i Ernest stawali się sobie coraz bliżsi. Zupełnie przypadkowo zobaczyłem, jak przytulali się na ławce, a po chwili ich twarze przybliżyły się do siebie. Oddaliłem się czym prędzej, gdyż chciałem uszanować ich prywatność.
    Dwa miesiące minęły szybko i aż żal było nam się rozstawać. We wrześniu Erna była już uczennicą pierwszej klasy. Początkowo trochę się bałem, by nie miała jakichś problemów z rówieśnikami, ale moje obawy były niepotrzebne. Córka stawała się coraz bardziej pomocna w domu, karmiła naszego kota Feliksa i zmieniała mu żwirek w kuwecie. Lubiła bawić się lalkami, a szczególnie tymi, które miały wygląd bobasa. Miała też dwie najlepsze przyjaciółki – koleżankę z klasy i dziewczynkę z osiedla.

       Rozdział 45

    Pewnego jesiennego wieczora, gdy córka bawiła się lalką, Marta zapragnęła poważnie ze mną porozmawiać.
    – Czy to nie jest urocze, że Erna bawi się w ten sposób? Gdy na nią patrzę, to od razu pobudzają się we mnie uczucia macierzyńskie. Tak bardzo chciałabym mieć drugie dziecko – rozmarzyła się moja żona.
    – Skarbie, wiesz przecież, jakie jest ryzyko, a poza tym nie chcę mieć więcej dzieci.
    – Są metody, które gwarantują bezpieczeństwo, no może nie na sto procent, ale prawie, a ty przecież regularnie zażywasz tabletki na HIV. Jesteś jedynakiem, powiedz, czy fajnie ci było samemu w dzieciństwie? – argumentowała Marta.
    – Nie było mi fajnie, ale na świecie jest przecież wiele osób, które nie mają rodzeństwa – odparłem.
    – Kochanie, proszę, przemyśl to. Ernusia jest już dość duża, ty dobrze zarabiasz, masz jeszcze pensjonat, a moja mama chętnie nam pomoże… rozmawiałam z nią na ten temat – przekonywała żona.
    Obiecałem jej, że zastanowię się nad tym. Właściwie to zawsze chciałem mieć rodzeństwo i zazdrościłem dzieciom, które je miały. Po długim namyśle zgodziłem się. Dla pewności pojechałem z Martą do lekarza, który zaproponował metodę minimalizującą ryzyko zakażenia wirusem HIV. Powiedziałem o tym ojcu, a on poparł moją żonę. Na szczęście przezwyciężył już swoją traumę i można było zawiązać mu szalik wokół szyi.
    Któregoś dnia Marta poinformowała, że jest w ciąży. Zastanawialiśmy się nad wyborem imienia dla dziecka, oczywiście odpadało już „Ernest” dla chłopca. Żona zaproponowała imiona Kornelia albo Fryderyk. Bardzo mi się one spodobały, bo pasowały do Erny. Nasza córka cieszyła się, że będzie miała siostrzyczkę albo braciszka. Tłumaczyliśmy jej, że dziecko będzie malutkie i wymagające opieki, a ona oznajmiła, że chętnie pomoże, co było bardzo urocze z jej strony.
    Moja żona źle znosiła drugą ciążę, która na szczęście przebiegała prawidłowo. Tym razem ze względu na ciekawość Erny chcieliśmy poznać płeć dziecka. Lekarz stwierdził, że będzie to dziewczynka, i miał rację.
    W lipcu przyszła na świat moja druga córka, Kornelia; była na szczęście zdrowa, tak samo jak jej mama. Pojechałem z żoną do szpitala, bo dostała bóle porodowe w domu, ale na szczęście wtedy, gdy moja teściowa była z Erną na spacerze. Mój szwagier przyszedł do szpitala zaraz po pracy i był zachwycony drugą siostrzenicą.
    Znów musiałem mierzyć się z nieprzespanymi nocami, a później także z ząbkowaniem i raczkowaniem córeczki, ale dawałem radę zarówno z tłumaczeniem książek, jak i pomocą przy dzieciach. Starsza córka była bardzo podekscytowana siostrzyczką, którą chętnie kołysała. Staraliśmy się spędzać z Erną równie dużo czasu, by nie czuła się zapomniana. Z pomocą przychodziła Iwona albo mój ojciec. Nie żałowałem wcale decyzji o drugim dziecku, wręcz przeciwnie – byłem bardzo zadowolony. Nie mogłem uwierzyć, że moje życie zaczęło się pomyślnie układać i stało się takie piękne.
    Niemal każde wakacje spędzaliśmy w Weltenburgu; Wilhelm zaprosił nas wszystkich na swój ślub z Janą, a jego syn Albert pojawił się na świecie rok po narodzinach Kornelii. Mój ojciec bardzo się cieszył zarówno z narodzin drugiej wnuczki, jak i pierwszego prawnuka.
    Moja żona wróciła do rzeźbiarskiej pasji, a nawet udało się jej odłożyć pieniądze, za które kupiła profesjonalny sprzęt do wyrobu figurek, co bardzo ułatwiło jej pracę. Marta z powodzeniem sprzedawała swoje wyroby przez Internet, a nawet podczas szkolnego kiermaszu, bo nasze córki promowały dzieła swojej mamy.
    Dziewczynki rosły jak na drożdżach i nie sprawiały większych problemów wychowawczych. Nigdy nie stosowaliśmy wobec nich kar cielesnych. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł uderzyć bezbronne dziecko, a poza tym wiedziałem, że bicie niszczy psychikę i jest bardzo bolesne. Mój ojciec potrafił wychować mnie bez bicia i dawał radę zapanować nad moim buntem młodzieńczym dzięki rozmowom ze mną. Stosował również skuteczne kary polegające na zabronieniu wykonywania ulubionej czynności. Tę samą metodę praktykowałem wraz z żoną wobec naszych córek. Dużo dyskutowaliśmy z nimi na temat akceptacji odmienności innych osób. Obie lubiły czytać książki, kochały zwierzęta. Bardzo przeżyły odejście naszego kota Feliksa, ale parę miesięcy później wzięliśmy ze schroniska mopsicę Sonię.
    Erna była spokojna i dojrzała emocjonalnie, potrafiła i chciała opiekować się siostrą oraz dziadkiem, którego podziwiała za umiejętności muzyczne. Mój ojciec często służył jej pomocą przy odrabianiu lekcji. Córka bywała niezwykle uparta i buntownicza, lubiła droczyć się z nami i obstawać przy swoim zdaniu, szczególnie wtedy, gdy nie miała słuszności. Odkładała kieszonkowe, za które potrafiła kupić sobie coś droższego. Zawsze pamiętała o urodzinach domowników i kupowała nam jakieś pożyteczne drobiazgi. Miała niewielką wadę wzroku i nosiła okulary, przez co z wyglądu była podobna do mnie. Chciała zostać pianistką i wiele wskazywało na to, że spełni swój zamiar, bo była prawdziwą pasjonatką muzyki.
    Gdy była w ósmej klasie, zaczęła spotykać się z chłopakiem, którego poznała w szkole. Adam był jej rówieśnikiem, ale chodził do innej klasy. On też miał psa, więc często spacerowali razem, a Erna brała ze sobą Sonię. Razem z Martą uświadamialiśmy córkę w sprawie współżycia oraz ciąży, ale na szczęście z Adamem łączyła ją jedynie przyjaźń.
    Młodsza córeczka była kopią Marty pod względem urody, choć charakterem przypominała bardziej mnie. Lubiła bawić się klockami oraz autkami, które chętnie jej kupowaliśmy. Największą uciechę sprawiało jej rozrzucanie zabawek po całym mieszkaniu, co było kłopotliwe szczególnie dla mojego ojca, gdyż musiał stąpać bardzo ostrożnie albo prosić kogoś z nas o przeprowadzenie go przez ten zabawkowy tor przeszkód. Kiedyś sam nieomal pośliznąłbym się na gumowej kaczuszce, którą Kornelia rzuciła niepostrzeżenie pod fotel, na którym siedziałem. Ona niechętnie sprzątała po sobie, choć z czasem nauczyliśmy ją tego. Lubiła słuchać bajek opowiadanych przez Ernesta. Miała bardzo dobrą pamięć i szybko zapamiętywała wierszyki, które uwielbiała recytować. Nie interesował ją żaden instrument, przejawiała natomiast talent wokalny, co sprawiało, że stanowiła zgrany duet ze starszą siostrą, która akompaniowała jej na fortepianie.
    Kornelia chętnie asystowała w kuchni, szczególnie podczas obiadu, choć więcej przeszkadzała niż pomagała. Wykazywała duże zamiłowanie do cukiernictwa, ale polegało to na tym, że rozgniatała rączkami czekoladowe cukierki z nadzieniem, lepiąc wielosmakową kulkę, którą chciała usilnie częstować domowników, ale tylko mój ojciec jej nie odmawiał. Również wyjaśniliśmy jej sytuację mamy i dziadka, ale ona, o dziwo, zdawała się to dobrze rozumieć.
    Miała prawie siedem lat, gdy w trakcie zabawy na podwórku, podczas której byli obecni Iwona wraz z Ernestem, jej rówieśnik, mieszkający na osiedlu, zaczął wyśmiewać się z blizn na twarzy mojego ojca. Córka bez namysłu skoczyła do chłopca i spuściła mu niezły łomot. Dobrze, że moja teściowa szybko rozdzieliła bijące się dzieci. Po tym wydarzeniu wysłaliśmy Kornelię na kurs karate, gdzie mogła właściwie spożytkować swoją energię, a także uczyła się medytacji oraz wyciszenia duchowego. To była dobra decyzja, ponieważ córka stała się opanowana i zaprzyjaźniła się z jedną dziewczynką, z którą zawsze wspólnie trenowała. Ona też nie miała żadnych kłopotów z rówieśnikami, ale zdarzało się jej rozmawiać na lekcjach. Na szczęście uspokoiła się po jakimś czasie.
    Gdy Erna miała już piętnaście lat, a Kornelia siedem, w ich szkole zorganizowano Dzień Języka Niemieckiego, a na tę uroczystość zaproszeni byli rodzice oraz dziadkowie uczniów. Były gry, zabawy, a także najważniejszy punkt programu, czyli występy wokalne oraz taneczne. Starsza córka grała na fortepianie i śpiewała razem z młodszą siostrą, inne dzieci tańczyły.
    Już kilka miesięcy wcześniej Erna napisała i skomponowała utwory dla wszystkich członków rodziny. Bardzo chciała zaprezentować te piosenki razem z Kornelią podczas tego ważnego szkolnego wydarzenia, więc obie ćwiczyły w Miejskim Ośrodku Kultury, aby mój ojciec nie dowiedział się przedwcześnie o niespodziance.
    Siedziałem na środku sali, mając po bokach dwie najbliższe mojemu sercu osoby – żonę i ojca, obok którego siedziała Iwona, wtulająca się w niego.
    – A teraz piosenka dla naszego kochanego dziadka Ernesta – oznajmiły jednocześnie moje córki. Byłem z nich taki dumny.
    Gdy dziewczynki skończyły utwór, mimowolnie spojrzałem na mojego ojca i zobaczyłem łzy płynące po jego twarzy… To był już drugi raz, kiedy nie krył się ze swoimi uczuciami. Czasem trzeba po prostu dojrzeć do pewnych spraw oraz emocji, a na miłość nigdy nie jest za późno.
    Kiedy byłem młodszy, przeważnie sam stwarzałem sobie problemy, których z reguły nie potrafiłem samodzielnie rozwiązać. Często kierowałem się impulsem, zamiast przemyśleć swoje postępowanie. Na szczęście udało mi się ustabilizować, budując przy tym pozytywne relacje z wieloma osobami.
    Jeszcze niedawno martwiłem się o przyszłość, ale obecnie byłem o nią zupełnie spokojny. Wiele nauczyłem się na własnych i cudzych błędach.
    Najważniejsze jest to, by spędzać ze sobą dużo czasu, chcieć rozmawiać o problemach i nie oceniać innych osób na podstawie stereotypów. Każdy człowiek ma prawo do miłości, więc pozwólmy mu kochać inaczej. Warto pamiętać, że ludzie, choć pozornie tacy sami, są niepodobni do siebie.

Copyright © by Kamila Podgórna 2017, 2020, 2024
Tom I pt. ''Niedomknięte drzwi'', czyli rozdziały 1-20:
Korekta: Aneta Wołczańska, 2017
Tom II pt. ''(Nie)podobni'', czyli rozdziały 21-45:
Korekta: Bogusław Jusiak, 2020

Komentarze